piątek, 17 lipca 2015

Rozdział 5

                 Jak mogliście zauważyć, troszkę zmieniłam wygląd. Nie znam się zbytnio na szablonach ani typowo graficznych rzeczach, także wszelkie sugestie czy cokolwiek mile widziane. :) 
A jeśli ktoś miałby jakieś pytania, to będę odpowiadać w komentarzach. Nie przedłużając, zapraszam do czytania.


                „Wszystko w porządku?”
               
Odebrałem od niej sms-a, ale coś mnie nie ciągnęło do odpowiedzi. Przede wszystkim, czy było w porządku? Oczywiście, że nie. Wręcz przeciwnie! Jeden wielki bałagan! I to wszystko przez tego dupka numer dwa! Życie mnie boleśnie pokarało.
                Telefon zawibrował oznajmiając nadejście kolejnej wiadomości, której już jednak już nie otwierałem.
                Co jej się tak zebrało na pisanie do mnie o tak wczesnej porze? Wprawdzie szło się domyślić, pewnie chciała wiedzieć, czy przyjdę do szkoły, ale to raczej odpadało. Nie zdołałem przespać nocy, nie chciało mi się nawet, w zamian spędziłem ją na rozmyślaniu nad tym wszystkim. I, cóż, nie doszedłem do jakichkolwiek wniosków. Znaczy, był jeden: pochrzaniło się. Głównie przez niego. No… no bo jak to tak? Z jednej strony mnie nienawidził, bo skrzywdziłem tę jego siostrzyczkę, z drugiej… pocałował mnie. Co więc mam myśleć? Zrobił to z zemsty, czy coś czuje?
                Jedno jest pewne – mój biedny mózg jest zdecydowanie przeciążony tym wszystkim. Powinienem wyjechać sobie na jakieś wakacje, czy coś. Odpocząć, zdecydowanie odpocząć. Ci wszyscy ludzie mnie w końcu wykończą, a do tego, przecież, nie można dopuścić. Moja egzystencja musi trwać jeszcze sporo lat! A nie, kurcze, wykituję w tym młodzieńczym okresie, kiedy to dopiero wszystko się ledwo rozpoczyna.
                Podskoczyłem ledwo, gdy telefon rozdzwonił mi się w dłoni. Dzwoniła Maria. Nawet nieszczególnie mnie do zdziwiło. Odrzuciłem połączenie. Chwila ciszy. I znowu przychodzące połączenie. Kolejny raz odrzuciłem.  Jeszcze raz. To samo. I mógłbym tak w kółko, ale przy piętnastym  razie się zlitowałem i nacisnąłem w końcu zieloną słuchawkę.
                - No? – mruknąłem bez większego entuzjazmu.
                - Nie chcesz ze mną rozmawiać? – zapytała cicho.
                Milczałem.
                - Dlaczego? – kontynuowała. – Zrobiłam coś nie tak?
                Wciąż milczałem.
                - To przez Jasona? Connora? Nie powinnam ich wtedy zapraszać… Nie wiedziałam, że masz z nimi jakiś problem… - z każdym słowem coraz bardziej się rozkręcała, a ja jedynie słuchałem. Bo co miałem odpowiedzieć? Tak, to twoja wina? Przez ciebie już nie wiem co robić?
                To była jej wina. Ale moja też. Nie chodzi o to, że mogłem tego nie zaczynać i podobne temu pierdy. Bo tak jak teraz, tak się też wcześniej zachowywałem. I było dobrze. Tylko teraz to wszystko jest jakieś pogmatwane, kompletnie… bez planu.
                Zniszczyła mi plan. Ona. I on. Oni wszyscy. A przecież mogło pójść tak świetnie. I jeszcze rodzice od siedmiu boleści normalnie!
                -…ja naprawdę nie wiedziałam, że…- zamilkła na chwilę. – Sete? On ci coś zrobił? Boisz się go?
                Zmarszczyłem brwi. Ja? Ja się go boję? Nie wiem. W sumie? Może. Nie? Bardziej mnie wkurza, to i owszem, fakt jak nic. Ale bać, toć się raczej nie boję. Bo czego? Że się zemści? No, w sumie to już jakiś powód. Ale, ale, ja też się mogę zemścić! Żeby nie było! Tylko nie mam pojęcia jak.
                - Mam rację?
                - Oczywiście, że nie! – prychnąłem gniewnie, przyciskając mocniej telefon do ucha.
                - Ale przecież… Tak się zachowujesz…
                - Niby jak? – przerwałem.
                - Unikasz, chowasz się…
                Zacisnąłem mocno wargi, powoli wciągając i wypuszczając powietrze nosem. Niby się dogadywaliśmy, ba!, byliśmy jak te cholerne dwie krople wody, ale teraz to zdecydowanie… Zdecydowanie…
                - …stajesz się jakiś taki cichy… zamknięty w sobie…
                - Wydaje ci się – wycedziłem przez zęby.
                - Nie sądzę – zimny ton głosu, nawet z lekka zniekształcony przez telefon, jasno świadczył o tym, że komórka zmieniła właściciela. – Natomiast niech tobie się nie wydaje, że możesz nie przyjść do szkoły.
                - Nie masz na to żadnego wpływu – odparłem równie chłodno.
                - Doprawdy? Dobrze ci radzę…
                Wyłączyłem rozmowę. I telefon.
                Nie. Nie będzie mi nic kurde radził. Nie będę się go słuchał. Nie ma prawa mnie pouczać. I co z tym tonem głosu?! Kim mu się wydaje, że jest?! Nikim! Ot co!
                Zakryłem się kołdrą, aż po samą głowę i postanowiłem się przespać. Teraz. Teraz było dobrze. W samą porę. Kogo obchodzi, że już dzień? Na pewno nie mnie.
                Rodzice pojawili się w domu późnym wieczorem. Zdecydowanie zbyt mocno się tłukąc. Obudziłem się lekko spocony, szczególnie na karku i plecach, więc zdecydowałem się wziąć prysznic. Odświeży mnie trochę przynajmniej.
                Nie skupiałem się na tym szczególnie, żeby się ubrać. Po prostu wycierając się ręcznikiem, wyszedłem z łazienki do pokoju i wszystko byłoby idealnie, gdyby tam nie czekał już na mnie dupek numer dwa.
                - Co tu robisz? – znieruchomiałem, zdolny jedynie wydusić z siebie głos.
                Spojrzał na mnie, lustrując wzrokiem z góry na dół, najdłużej zatrzymując się na dolnej partii ciała, którą zaraz szybko zasłoniłem ręcznikiem.
                - Twoi rodzice mnie wpuścili.
                - Wyjdź – warknąłem, czując nagły przypływ złości.
                Ani drgnął. Pewnie nawet nie myślał się ruszyć.
                Przechylił głowę w bok, skupiając na mnie spojrzenie i uniósł brew, co nadało jego twarzy wyraźnie kpiący wyraz.
                - Bo co? Zaczniesz krzyczeć? – spytał z wyraźnie słyszalnym politowaniem.
                - Mogę – zacisnąłem nerwowo ręce na ręczniku.
                Zwrócił się do mnie całą sylwetką i podszedł kilka kroków, których identyczną liczbę się cofnąłem, jednak źle wymierzając i koniec końców trafiając na ścianę.
                - Nie podchodź do mnie – sapnąłem, wzrokiem szukając czegoś, czym mógłbym go w razie czego walnąć, ale najbliżej były jedynie poduszki leżące na łóżku.
                Pokręcił głową z rozbawieniem, nic sobie nie robiąc z moich słów. Podszedł na tyle blisko, że oparł się rękoma o ścianę mając mnie w zamknięciu.
                - Boisz się mnie – stwierdził. – I słusznie.
                - Czego ty kurna chcesz?! – próbowałem go odepchnąć jedną ręką, bo drugą wciąż przytrzymywałem ręcznik przy strategicznym miejscu.
                - Czego? – podniósł oczy do góry udając, że się zastanawia, zaraz jednak wracając spojrzeniem do mnie. – Może… cię skrzywdzić. Może zranić. Może sprawić, żebyś poczuł jak wielkim dupkiem… nie, to za słabe słowo. Chujem? Też nie. Powiedzmy, że skurwysynem. Sukinsynem. Widzisz, możesz być z siebie dumny, trudno znaleźć na ciebie jakąkolwiek obelgę, która choć w najmniejszym stopniu dałaby radę cię opisać…
                - Przestań – wycedziłem.
                - Ale przecież chciałeś wiedzieć – parsknął śmiechem. Zimnym. Nie było w nim słychać ani grama wesołości. – Wiesz… mam już twoją uwagę. Powiedzmy, że dałeś się schwytać. Myślałeś, że jesteś wszystkowiedzący, masz wszystkich w garści, a tak naprawdę… tylko z ciebie ignorant. Cholerny ignorant. Chcesz wiedzieć, o co mi chodzi? Myślę, że bardzo dobrze się tego domyślasz, ale wiesz co? Mimo wszystko, czuję coś do ciebie i nie… nie patrz się na mnie takim wzrokiem, w końcu „od nienawiści do miłości tylko jeden krok”. Chociaż trudno mi wybrać, czy to pierwsze, czy drugie…
                Wpatrywałem się w niego bez słowa. To brzmiało jak słowa jakiegoś popaprańca! Jakby się nie mógł zdecydować, czy chce mi wyznać miłość, czy może lepiej jakby mnie zabił, albo cholera wie co jeszcze. Brakowało mu już chyba tylko noża, żeby mi jeszcze zaczął nim wymachiwać przed twarzą.
                - Czego ty chcesz? – wydusiłem słabo.
                - Czego? – powtórzył. – Zemsty. To już powiedziałem. Problem w tym, że… - zawiesił się patrząc na mnie. Nachylił się opierając swoje czoło o moje, jednak nie robiąc nic więcej. - …że jednak w jakimś sensie coś mnie do ciebie przyciąga. I byłbym nawet gotów rozważyć opcję zaprzestania mszczenia się, ale drażnisz mnie.
                - No przepraszam bardzo – burknąłem obrażony.
                Uśmiechnął się. Kącikiem ust wprawdzie, ale jednak.
                - Mam cholerną ochotę przetrzepać ci tyłek – korzystając z chwili nieuwagi, wyrwał mi ręcznik z ręki i wyrzucił za siebie.
                - Co… ty?! – momentalnie poczułem gorąc na policzkach, chociaż wcześniej jakimś cudem się jeszcze trzymałem. Odruchowo skierowałem od razu ręce w dół, żeby zakryć małego i skuliłem się nieco, ale dupek szarpnął mnie za nadgarstki i przyszpilił do ściany.
                - …i to bardzo – kontynuował, z niemałym uśmieszkiem, patrząc w dół. - Ale wiesz co? - szepnął cicho, dmuchając mi w ucho i wywołując drobny dreszcz. – Z tym jeszcze możemy poczekać, aż sam będziesz mnie o to błagał.
                - Chyba… kpisz…
                - Skądże – przyssał mi się do szyi, co trzeba było przyznać, zrobił dość delikatnie jak na niego. Wpierw lekko ugryzł, żeby zaraz się zassać i zostawić po sobie wyraźny ślad. Przysunął się do mnie całym ciałem, puszczając po chwili nadgarstki, jakby będąc pewnym, że już go nie odepchnę. Dłonią przesunął wzdłuż pleców i chwycił za pośladek, drugą wplatając we włosy. Stłumił wszelkie moje protesty mocnym pocałunkiem. Nie czekał aż się przystosuję, cokolwiek. Po prostu brał. Brał co chciał.
                Chwyciłem go za koszulkę, będąc jedynie w stanie mielić jej materiał między palcami. Niby chciałem go odepchnąć, niby próbowałem, w końcu wszystko w mojej głowie wręcz biło na alarm, że to podstęp. Nie powinienem ulegać. Ale… Sposób w jaki naciskał swoimi ustami na moje… Jak przygryzał lekko moją dolną wargę, żeby się na niej zassać. Jak sprawnie operował językiem, muskając nim moje podniebienie…
                Gdyby nie ściana, gdyby nie to, że mnie do niej wręcz przyciskał, to upadłbym. Jestem pewien. Nogi mi drżały jak po jakimś wielkim wysiłku, przebiegnięciu maratonu, a to tylko… Tylko cholerne wymienienie śliny!
                Nie wiem ile to trwało. Nie wiem nawet co czułem. Oprócz gorąca obejmującego całe moje ciało? Chyba nic więcej.
                Ale w końcu skończył. Przerwał. Nie odsunął się.
                - Zakochasz się we mnie – stwierdził pewnie.
                Nie odpowiedziałem. Nie musiałem. Nie czekał na to nawet.
                Ignorowałem ból jaki sprawiał mi mały, który stał na baczność niczym żołnierz. Nie ruszałem się. Tylko patrzyłem mu w oczy, próbując coś w nich wyczytać, cokolwiek. Ale nie przedstawiały nic. Nie było w nich ciepła, nie było troski… Ha! Co ja zresztą bredzę. Nie ma najmniejszych szans na coś takiego, nie mam co liczyć. Czemu w ogóle miałbym to robić?
                - To twój plan? – zapytałem po dłuższej chwili, ignorując nawet nagle powstałą chrypę. Odchrząknąłem. – Mam się w tobie zakochać i co?
                Milczał.
                - Zostawisz mnie? – kontynuowałem. – To się nie trzyma kupy.
                Spojrzał na mnie ostro, choć różnie można było to odebrać, przez wzgląd na to, w jakiej obecnie sytuacji się znajdowaliśmy.
                - Zemszczę się – powiedział cicho, jakby była to obietnica.
                - Nie sądzisz, że mówienie czegoś takiego, nie ułatwia ci sprawy? – zakpiłem.
                Patrzył mi głęboko w oczy, milcząc przez dłuższą chwilę.
                - Może cię kocham… nie, może się zauroczyłem, choć kompletnie nie wiem czym, bo jesteś dla mnie śmieciem. Może się mylę i po prostu nienawiść mnie zaślepia, przez co nie widzę tego prawidłowo. Chcę cię skrzywdzić, nie ukrywam tego. Chcę, żebyś cierpiał i to bardzo. I chciałbym to wywołać. Żebyś ryczał, krzyczał, rwał sobie włosy z głowy… Ale z drugiej strony, powstrzymuję się. Bo nic, prócz samej, suchej satysfakcji, nic mi to nie da. Moja siostra już o tobie nie pamięta, nie chce. Mam głęboką nadzieję. Ty po prostu nie myślisz – odsunął się, dając mi odejść.
                - Myślę…
                - Nie – przerwał mi. – Nie mam planu. Zakochasz się we mnie, tak powiedziałem. Tak mówiłem. Ale to nic nie da.
                Sięgnąłem szybko po najbliższe gacie i wciągnąłem szybko na siebie.
                - Więc czego kurna chcesz? – warknąłem. Boże, w koło Macieju, non stop drąży ten sam temat.
                - Nie wiem – usiadł… bardziej by pasowało określenie opadł na łóżko. Ani na sekundę nie spuszczając ze mnie wzroku. Pokręcił głową – Po co to robisz?
                - Co? – burknąłem, zakładając na siebie jakąkolwiek koszulkę i krzyżując ramiona na klatce piersiowej. Już mi zdążył opaść. Gratulacje, nie ma co.
                - To… wszystko – machnął bezsensownie ręką. – Po co to całe udawanie?
                - Żeby było ciekawie? – zapytałem retorycznie patrząc na niego jak na kretyna.
                - Naprawdę?
                - Co…
                - Naprawdę coś takiego jest dla ciebie ciekawe? Że wyrządzasz komuś krzywdę?
                - Nie wyrządziłem nikomu krzywdy!
                - Moja siostra…
                - Twoja siostra sama się do mnie pchała, ja jej nie chciałem, a już tym bardziej do niczego nie zmuszałem!
                - I może jeszcze…
                - Czego ty nie rozumiesz?! – nie przejmowałem się, że rodzice mogli cokolwiek usłyszeć. I tak są godni pożałowania, nie ma co się pilnować. – Sama się zaczęła szlajać, może ćpać, nie wiem, nie obchodziło mnie to, sama sobie zniszczyła życie, ja nikomu nic nie zrobiłem!
                Wstał, zaciskając dłonie w pięści. Krew buzowała mu w żyłach, to się dało określić na oko.
                - Nie moja wina, że postanowiła zrobić cały ten teatrzyk z podcinaniem sobie żył, ja jej do tego nie zmuszałem, ba!, ręki do tego nie przyłożyłem, więc, do cholery jasnej, czemu tak się mnie czepiasz?!
                - To ty byłeś głównym powodem jej problemów – wysyczał. Niesamowite jak człowiek szybko jest w stanie się zmienić, od kogoś napalonego po wręcz buchającego wściekłością.
                - Nie ja – wysyczałem równie jadowitym tonem. - ...a to, że sama sobie coś ubzdurała. Nie ja jestem potworem. Udajesz, że niby jesteś taki święty, nie wiesz co robić, niby mnie nienawidzisz, a tak naprawdę zachowujesz się gorzej ode mnie! Nie dajesz mi cholernego spokoju, czepiasz się wszystkiego, wykorzystujesz siłę i próbujesz mi wmówić, że jestem czemuś winien! Postawmy sprawę jasno, ja nic nie zrobiłem. A wy jesteście siebie warci.
                - Odwołaj to.
                - Sam sobie to odwołaj. I odczep się ode mnie, ty przychlaście!
                Ino, szło się domyślić, że mnie walnie. Że mocno, to tym bardziej. Że zaboli, to w ogóle.
                - Jesteś psychiczny i tyle! Oboje jesteście! – że się nie zamknę, to już nie bardzo. Bo zresztą, czemu miałem niby milczeć? Byłem niewinny jak dziewica!
                Kopnąłem na oślep, z satysfakcją widząc jak zwala się na podłogę trzymając za krocze i rzucając mi wściekłe spojrzenie.
                - Mówisz, że nie myślę, ale to ty jesteś tu pozbawiony rozumu! Udajesz pokrzywdzonego, może nawet bardziej niż twoja siostrzyczka, ale wiesz co? To ty tu najbardziej krzywdzisz.
                - Nie wmówisz mi, że tym razem…- zaczął cicho.
                - Owszem. Może teraz, podkreślam teraz, miałem taki plan, ale zrezygnowałem. Coś, czego ty nie potrafisz…
                Chwycił mnie za kostkę i pociągnął mocno, przez co straciłem równowagę i uderzyłem tyłkiem o podłogę.
                Miałem go już serdecznie dość. Dość, że wyraźnie cieszył się tą swoją przewagą siły. Wziąłem zamach i przywaliłem mu w twarz. Pierwszy raz. W końcu. Właściwie.
                Oddał mi, ale nie pozostałem mu dłużny. Chciał się bić? Proszę bardzo! Skończyliśmy więc lejąc się na  podłodze, w całej tej plątaninie rąk i nóg usiłując się nawzajem i obronić i uderzyć drugiego. Tu nie było zwycięzcy. Po prostu chodziło o rozładowanie. Nie przejmowaliśmy się krwią. Niczym.
                Nawet okrzykiem mojej matki, która, zwabiona hałasem, zdecydowała się w końcu do mnie zajrzeć. Ani tym, że próbują nas rozdzielić. Nie przejmowaliśmy się ranami. Patrzyliśmy się na siebie spod byka, kiedy nas opatrywali. Puszczaliśmy uszami te wszystkie pouczenia.
                Jedno trzeba było przyznać.
                W końcu coś sobie wyjaśniliśmy.
                Nie pożegnał się, wychodząc. Nie odprowadziłem go wzrokiem. Znowu leżałem na łóżku. Ale nie przetwarzałem tym razem już niczego. Choć adrenalina zdążyła już zejść, nie przejmowałem się bólem. Było dobrze. I, co mogłem sam przyznać, idiotyczny uśmieszek towarzyszył mi, aż zaśnięcia.
                Następnego dnia poszedłem do szkoły. Nie przejmowałem się licznymi siniakami zdobiącymi moją twarz. Miałem w głębokim poważaniu, co sobie o mnie pomyślą. Przestałem już udawać. Będę, kim jestem.
                On też przyszedł. Spojrzeliśmy po sobie ponuro, ale żaden nie przeprosił. Nie trzeba było. Porządne obicie sobie, zarówno twarzy jak i całej reszty ciała, było nam cholernie potrzebne. Ale czas, żeby efekty zeszły, też.
                Maria wyraźnie zbladła i zasłoniła sobie ręką usta, gdy tylko mnie ujrzała. Ale nic nie powiedziała, ściągając plecak z krzesła obok siebie. Czekała na mnie.
                Czułem, że coś się zmieniło.
                I nawet… podobało mi się to.
                Nie wracaliśmy już do tej rozmowy. Nie komentowaliśmy naszych psychicznych gadek. Nie było tematu. Zostawiliśmy za sobą przeszłość.
                Po jakimś czasie, Maria zeszła się z Jasonem. A ten ubłagał mnie, byśmy zamienili się miejscami, więc koniec końców, wróciłem do mojej ławki. W końcu mojej.
                Życzyłem im dobrze. Choć mimo wszystko, nie wydawał mi się być dla niej odpowiednią partią, to jednak nie zaprzeczyłbym, jeśli mowa o tym, że obojga do siebie ciągnęło. Nawet całkiem przyjemnie było na nich patrzeć. Dopóki, rzecz jasna, nie przekraczali granicy.
                Ale inaczej miała się sprawa ze mną i z Connorem. Nie odzywał się do mnie, sam nieszczególnie o to zabiegałem, jednak myślałem, że koniec końców, coś jednak wyjdzie. Czasami nieświadomie wodziłem za nim wzrokiem, dopiero po dłuższej chwili się na tym przyłapując, ale on jakby starał się mnie nie zauważać. Wymazać mnie ze swojego życia. W pewnym sensie, robiłem to samo, jednakże… on zdawał się wypominać przeszłość.
                Nie wiem, czy mi to przeszkadzało. Trudno stwierdzić. Ja sam mu jakby… wybaczyłem. Zapomnieć… co się dało, to zapomniałem, choć te cztery słowa dość często krążyły mi po głowie.
                Zakochasz się we mnie.
               
Nie. Nie chodziło o to, że się zakochałem. Nie czułem, żeby coś takiego miało miejsce. Nie czułem tych wszystkich motylów w brzuchu, nie podniecałem się jego widokiem… Może sam jego stosunek do mnie, studził skutecznie mój zapał? Nie umiałem tego stwierdzić. Czasami tylko chciałem z nim porozmawiać. Na spokojnie. Czasami chciałem wyciągnąć do niego rękę i chwycić. Zatrzymać. Żałowałem, gdy nie przychodził z jakiegoś powodu do szkoły, sam byłem, jak na siebie, całkiem pilny.
                Nawet się podziwiałem jeśli chodziło o ogólną cierpliwość. Do niego. Zdążyłem się domyślić, że coraz bardziej mnie unikał. Nie ignorował. Unikał. Zachowywał się dziwnie. Zamknął się w sobie? Może? Chyba tak. Jakoś tak zrobiło się wokół niego pusto. Cicho. Ludzie przestali go otaczać. Albo on przestał się nimi otaczać. Na jedno chyba wychodziło. Bądź co bądź, w końcu złapałem go, gdy już było po lekcjach, a korytarz praktycznie opustoszał. Sam nie wiem jakim cudem, może to zrządzenie losu?
                - O co ci chodzi? – zapytałem bez ogródek, trzymając go za ramię, którego nawet nie starał się wyrwać. Stał do mnie tyłem, w końcu, złapałem go w ostatniej chwili, musiałem nawet nieco podbiec, żeby nie zgubił mi się z oczu. Nie odwracał się.
                - Czego? – zapytał cicho. Niby niegrzecznie, ale… jakby nie miał siły. Może nie miał siły, by przyznać, że jednak jestem całkiem niezły. Bo, mimo wszystko, otoczyłem się całkiem niezłym wiankiem znajomych, co nawet nie było za specjalnie trudne.
                - Co jest… z tobą? – szczerze, nie wiedziałem, co powiedzieć. Jak zacząć. Raczej działałem pod wpływem impulsu. Nie namyśliłem się.
                - A co ma być? – westchnął. Głośno. Głęboko. Nie pasował mi. Szarpnąłem go za ramię, odwracając w swoją stronę. Zabawne, że wcześniej to on praktycznie robił ze mną co chce, a teraz role się odmieniły.
                 Tyle, że teraz przedstawiał sobą raczej marny obraz. Miał podkrążone oczy, z lekka spuchnięte powieki, a skóra na twarzy tak jakby mu się opinała… Dość mocno na wystającym podbródku, ale prędze te policzki… Nie umiałem go opisać, no, obraz nędzy i rozpaczy.
                - Co…
                - Nie zaczynaj – pokręcił głową, przymykając na chwilę oczy. – Nie udawaj, że jesteś troskliwy, nie potrzebuję kolejnego fałszu.
                - Co tu bredzisz? Człowieku, coś ty ze sobą zrobił? – nadal trzymałem go za ramię. Chude. Jakoś stracił z sylwetki. Wychudł.
                Rzucił mi trudne do odgadnięcie spojrzenie. Milczeliśmy.
                - Miałeś rację.
                - Z czym?
                - Z nią. Ze wszystkim – znowu westchnął. Zrobił ruch ręką, jakby chciał nią machnąć, ale w ostatniej chwili stwierdził, że to wymaga użycia zbyt dużo siły, więc opuścił ją, żeby zwisała, tak jak wcześniej.
                Przyznał mi rację. Ale nie o to mi chodziło.
                - Nie o to mi chodzi – powiedziałem.
                Patrzył się na mnie beznamiętnie. Jak kukła.
                - Czego chcesz?
                Moje własne słowa. Czego chciałem?
                - Prawdy – rzekłem.
                - Myliłem się – jego spojrzenie się nie zmieniło. Nawet nie patrzył się bezpośrednio na mnie. Przeniósł wzrok. Gdzieś dalej, ponad ramię. Zdążyłem go przerosnąć? Czy tylko się tak kurczył?
                - Nie o to mi chodzi – powtórzyłem uparcie.
                Nie ruszył się. Potrząsnąłem nim. Nic nie zrobił. Mrugnął chociaż? Nie dałbym sobie ręki uciąć.
              - Co się z tobą stało? – wyglądał jak wrak człowieka. Ba! Zachowywał się. Albo nie, nie zachowywał się, przecież praktycznie się nawet nie poruszał!
               - Nic się ze mną nie stało – zmarszczył lekko brwi. W końcu. Jakaś oznaka, że jednak łapie, coś do niego dociera.
               - Schudłeś…
               Westchnął.
               - Nie będę udawał, że jestem troskliwy. Dobra. Oboje dobrze wiemy, że nie. Ale możesz mi w końcu, do cholery jasnej, wyjaśnić, co się z tobą stało? – chwyciłem go za drugie ramię i mocno potrząsnąłem. Wykrzywił twarz w grymasie to niby bólu, niby obrzydzenia, niby… nie wiem czego. Złapał mnie za rękę, jakby chcąc powiedzieć, żebym tak nim nie machał. Jego palce były lodowate. Chude, kościste. Chwyciłem go za nadgarstek, przyciągając lekko do siebie. Widoczne żyły, wysuszona skóra. Praktycznie się sypał.
               Puściłem rękę, która bezwładnie opadła.
               - Coś ty ze sobą zrobił? – zapytałem z niedowierzaniem.
               Wzruszył ramionami. Ledwo.
               - Jadłeś coś w ogóle?
               Odwrócił wzrok gdzieś w bok.
               - Piłeś chociaż?
               Nie ruszył się.
               - Dlaczego?
               Nie odpowiedział.