sobota, 20 czerwca 2015

Rozdział 3

                Dziękuję Wam za wszystkie komentarze! To naprawdę miłe, kiedy wiem, że opowiadanie Wam się podoba! :)

                Podświadomie czułem, że… potrzebuję kogoś. Chciałem, żeby ktoś tu przyszedł. Do mnie. Dla mnie. Zamiast tego jedynie brodziłem w wodzie. Trząsłem się jak galareta, byłem świadomy, że jeszcze trochę i naprawdę grozi mi jakieś odmrożenie, ale uparcie brnąłem przed siebie. Nie chciałem się utopić, nie chciałem umierać. Jedynie… ukryć się jakoś. Zniknąć. Zobaczyć, sprawdzić, czy ktokolwiek się przejmie. A jeśli nie? Czy to by nie oznaczało, że zawiodłem jako człowiek? Bo nie jestem potworem!
                Mocny wiatr zawiał, wprawiając w ruch kosmyki moich włosów. Dłonie trzymałem na tafli wody, przynajmniej w chwili, kiedy nie pojawiały się maleńkie fale. W jakiś dziwny sposób, rozkoszowałem się tym zimnem. Było nieprzyjemniej, ale ta cisza, ten spokój…  Woda była taka… odpowiednia. Dla mnie. Czasami spokojna, czasem porywcza, przejrzysta, niekiedy brudna, pełna różnych rzeczy w głębinach.
                Byłoby dobrze tak czasem odpocząć. Po prostu położyć się na wodzie i płynąć bez celu. Oddać się siłom natury. Nie myśleć bez przerwy o nim, o jego słowach, o tej marnej rodzinie jaką praktycznie stanowili tylko rodzice. Nie myśleć o sobie, tylko patrzeć przed siebie, w niebo, w coś niewyobrażalnego. Ludzie tego nie doceniali, prawda?
                Od dłuższego czasu bolało mnie już gardło. Być może to skutek marznięcia tutaj. Na pewno. Pochorowałem się, ale… może to i dobrze? Nie będę musiał iść do szkoły i go widzieć. Odpocznę. Od wszystkich. Tylko muszę jednak znaleźć jakieś nie zagrażające zdrowiu miejsce. Ale takiego nie ma. Nie ma miejsca, gdzie nie ma ludzi. Gdzie ma się spokój.
                Spojrzałem na ledwo widoczną dłoń zanurzoną w wodzie. Wydawała się być taka zmienna. Raz dłuższa, raz szersza. Przybierająca różne kształty niemające wiele wspólnego z rzeczywistością. Zupełnie jak ja.
                Zaśmiałem się cicho, choć nie było w tym słychać ani grama wesołości.
                Fakt faktem jest, że koniec końców, żyję na ziemi, na powietrzu. To nie woda, nie powinienem się zmieniać.
                I, od kiedy zacząłem tak poważnie o tym wszystkim myśleć? Od jego słów, oczywiście. Pytanie, dlaczego miały one na mnie aż taki wpływ. Jak nigdy. Nigdy nikt mi nie powiedział, że robię źle, coś niewłaściwego, niemoralnego… On jedyny się wyróżnił, więc może to dlatego? Tylko dlatego, że jest wyjątkiem? Jako jedyny się postawił. A ja… chciałem się kłócić, sprzeczać, sprawiać, że znowu będzie wściekły, znowu mi to wszystko wyrzuci, znowu mnie… zrani…
                Nie jestem masochistą, nie widzę tak siebie, nie lubię bólu. Chyba…
                Pytania to odwieczny problem w moim życiu, choć wcześniej dotyczyły głównie tego, kogo miałbym udawać. A nie natury czysto filozoficznej, czy jeszcze czego…
                Wnioski do jakich dochodzę, przerażają mnie. Wychodzi, że lepiej byłoby nie myśleć. Trudno jednak tego nie robić, gdy wokół nie ma już nic na czym można by było się skupić. Chciałbym przestać. Po prostu stać i nic. Nic więcej.

                Nie wiem, o której wróciłem do domu. Gdzieś nad ranem, gdy byłem już całkowicie zakatarzony i co chwilę kaszlałem. Matka tylko obrzuciła mnie krytycznym spojrzeniem, dała jakiś syrop i kazała kłaść się do łóżka, co niezwłocznie uczyniłem. Myślałem, że nie zasnę, że to wszystko tak mnie przytłoczyło, iż nie zejdzie nawet zmrużyć oka, ale gdy tylko opadłem na miękki materac i przykryłem się kołdrą, natychmiast odleciałem.
               
                Chyba nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że czułem się jakbym umierał. Dosłownie. Gorączka niemal parzyła całe moje ciało, a kaszel wyduszał ostatni oddech. Dusiłem się, oczy łzawiły mi od tego wszystkiego i naprawdę czułem się jak w piekle, błagając w myślach kogokolwiek o litość. Naprawdę, tak przyjdzie mi umrzeć? We własnym łóżku?
                Przynajmniej zaznałem wcześniej spokoju. Nie żałuję tej nocy spędzonej w wodzie. Nawet jeśli teraz to odpokutuję. Wtedy czułem się prawie… szczęśliwy. Pusty, ale czułem, że jeszcze trochę i naprawdę zdobędę to, czego pragnę. Nawet jeśli jeszcze nie wiem, co to właściwie jest.
                Może powinienem spisać testament? Tylko komu miałbym coś oddać? Co właściwie jak i tak niewiele mam? No, niewiele specjalnie cennego, ot tylko laptop, radio, telewizor i tak dalej, i tak dalej… Nic szczególnie ważnego, co warto byłoby przechowywać raczej nie mam, więc cóż, mogę umrzeć spokojnie bez zamartwiania się o typowo papierkową robotę.

                Dopiero po trzech dniach, kiedy nastał już weekend, poczułem się zgoła lepiej. Na tyle, żeby spokojnie wstać z łóżka bez zataczania się i obijania o wszystko, co popadnie. Rodziców nie było, bo akurat wypadło im jakieś ważne spotkanie w innym mieście. Ha. I to by było na tyle, jeśli chodzi o jakieś stałe zamieszkanie. Przecież i tak cały czas będą musieli gdzieś wyjeżdżać, więc zamieszkiwanie tu na siłę nie miało większego sensu.
                Zszedłem na parter, poprawiając narzucony na siebie koc, w idealnym momencie, żeby otworzyć komuś drzwi, bo właśnie zadzwonił. Przekląłem fakt braku judasza, żeby przez niego wyjrzeć i zobaczyć, kogo zawiało na te cenne progi.
                Uchyliłem lekko drzwi, zastając za nimi Jasona. Zamrugałem szybko niedowierzając własnemu wzrokowi.
                - Co… ty tu robisz? – wychrypiałem, zaraz odchrząkając, żeby głos powrócił do normalnego stanu.
                - Cześć – posłał mi lekki uśmiech wyglądając zza szpary jaką utworzyłem pomiędzy drzwiami a futryną. – Nauczyciele się martwili, że nie było cię przez ostatnie dwa dni w szkole, więc jakoś udało mi się uporać ze wszystkim i przyjść ci pomóc… - zawahał się. – Oczywiście, jeśli to nie problem…
                - A… nie! – otworzyłem zamaszyście drzwi, po ogarnięciu, że rozmowa w ten sposób raczej nie należy do najnormalniejszych. Przy tym nagłym ruchu, koc spadł mi z ramion, więc szybko się schyliłem, w myślach wyklinając podejrzane ciepło na policzkach. – Wchodź, proszę.
                - Dzięki – powiedział, wchodząc do środka i rozglądając się wokół.
                - Chodź do salonu – mruknąłem, zamykając drzwi i sam ruszając do wspomnianego pomieszczenia. – Chcesz coś do picia?
                - Wodę, dzięki – usiadł na kanapie, stawiając przed sobą plecak i wyciągając jakieś zeszyty. Zawiesiłem się na chwilę, patrząc na niego, ale po chwili wróciłem do rzeczywistości i poszedłem mu nalać tę szklankę.
                Jaki grzeczny, kurde! Ale, mimo to, ciągle mam wrażenie jakby wypalał mi dziurę w plecach, gdy tylko się do niego odwracałem. To było dość niepokojące. Mam nadzieję, że nic nie kombinuje. Tak, wiem, jestem hipokrytą, ale kogo to obchodzi.
                Obmyłem szybko twarz zimną wodą, chcąc, tak jak tylko to możliwe, zniweczyć te podłe rumieńce.  I nalałem mu kranówy. Niech ma za swoje! Nikt mi, kurde, nie będzie gapił się bezkarnie na moje szlachetne plecy!
                - Proszę – rzekłem, stawiając przed nim szklankę na stoliku, tuż obok zeszytów.
                - Dzięki – jego wzrok dokładnie śledził każdy mój ruch, więc nie chcąc narazić się na jakieś większe wpadki, siadłem od razu obok, mocniej owijając się kocem. – Dasz radę się dzisiaj uczyć? Wyglądasz na trochę chorego – czyżby usłyszał w jego głosie troskę?
                - Prawie wyzdrowiałem.
                Nie wyglądał na przekonanego, ale wzruszył tylko ramionami, sięgając po pierwszy z brzegu zeszyt i od razu zaczynając tłumaczyć jakieś zawiłe zagadnienia, co rusz sprawdzając, czy aby na pewno go słucham i rozumiem, gdyż samo moje potakiwanie najwyraźniej nie było dość zrozumiałe. Do diabła z takimi ludźmi!
                Po dobrych trzech godzinach, kiedy mój mózg po pierwszym kwadransie powiedział „pa pa!” i wypierdzielił w podskokach do Meksyku, oraz wypitej szklance wody, gdyż nie zaoferowałem mu kolejnej – ha, niech cierpi – głowa pulsowała mi tępym bólem jakbym wcześniej urządził w niej jakieś libacje i miałem serdecznie dość wszystkiego.
                - I to by chyba było na tyle – podsumował wyraźnie zadowolony z siebie. – Nie sądziłem, że tak szybko się z tym uwiniemy, choć może trzeba będzie jeszcze powtórzyć niektóre fragmenty… - widząc moją cierpiętniczą minę, dodał: - … ale jesteśmy znacznie bliżej niż dalej końca, więc nie masz co się martwić – uśmiechnął się pokrzepiająco, choć coś w jego oczach nie pozwalało mi uwierzyć, że mówił to całkowicie szczerze. -  Twoich rodziców nie ma w domu?
                - Są na delegacji – mruknąłem cicho, odchylając głowę na oparcie i przymykając oczy.
                Nic nie odpowiedział, więc bardzo, ale to bardzo nie chcąc, zmusiłem się do ponownego otwarcia ich i spojrzenia na niego. Przygryzł lekko dolną wargę, wyglądając jakby chciał o coś zapytać, ale nie wiedział czy powinien. Skupiłem się na jego twarzy, nie mając nic ciekawszego do oglądania. Poprawił okulary, nawiązując ze mną kontakt wzrokowy i, po dobrych paru minutach ciszy, w końcu się odezwał.
                - Wiesz… jesteś nieco inny niż w szkole – stwierdził, niby z pozoru najnormalniejszy na świecie fakt, ale jednak wywołując u mnie niechciany dreszcz, który jasno sugerował, że nie jest dobrze. Od razu, przez pustą teraz półkulę, przemknęły mi wszystkie możliwości, co może dalej powiedzieć, a jak ja miałbym odpowiedzieć. Domyślił się prawdy? Chyba nie bardzo. No, ale jeśli tamten dupek coś mu powiedział? Wtedy mam przerypane, delikatnie mówiąc. Cóż, miałem do wyboru opcje, albo się przyznać, albo jakoś uniknąć szczerej odpowiedzi. No, więc jasne, że wybrałem to drugie.
                - Różni ludzie zachowują się inaczej w zależności od środowiska – mruknąłem wymijająco, a ten pokiwał głową na znak, że rozumie.
                - Nie jesteś już taki nieśmiały – sprecyzował dokładniej co chciał wcześniej powiedzieć, jednocześnie przysuwając się nieco do mnie. – Mam nadzieję, że nie wywarłem na tobie wcześniej złego wrażenia, kiedy do mnie przyszedłeś – zaśmiał się zakłopotany, przeczesując palcami jednej dłoni włosy. – W porównaniu z twoim domem, moje mieszkanie wypada… blado.
                Nie wiedziałem, czy mam dalej słuchać jego gadaniny, czy zaprzeczyć, czy cokolwiek. Jedynie wciąż patrzyłem się na niego, jak w idiotyczny sposób próbuje się tłumaczyć ze swojej cuchnącej rudery. No, za odszkodowanie za spore szkody w mojej psychice po zobaczeniu tego wszystkiego i, co gorsza, przebywania w takim okropnym miejscu, to on mi raczej nie zapłaci, ale zawsze może się tłumaczyć. I, choć nie lubię bezsensownego bredzenia, tak pewna część mnie delektuje się tym, kiedy ktoś czuje się gorszy ode mnie. Co nie jest takie trudne, więc… przez większość czasu powinienem być nawet szczęśliwy. W pewnym sensie, nawet tak jest, ale wciąż mi czego brakuje.
                - Nie przejmuj się tym, nie zwróciłem na to większej uwagi – powiedziałem coś, co mnie samego cholernie zdziwiło. Nie, żeby kłamanie było czymś nowym, bo nie jest, ale pocieszanie drugiego człowieka? Chyba naprawdę jest ze mną źle.
                Jason ponownie zamilkł, wlepiając we mnie spojrzenie i, być może, zastanawiając się, co jeszcze powiedzieć.  W pewnym momencie, w pomieszczeniu rozległ się głośny dzwonek telefonu, który z całą pewnością nie był mi znajomy. Dupek aż podskoczył z zaskoczenia i, po rzuceniu mi uprzednio przepraszającego spojrzenia, sięgnął do kieszeni wyciągając  stary model Nokii i odbierając połączenie. Nie miałem pojęcia, że ktokolwiek jeszcze w tych czasach używa tych… cegieł.
                - Tak? …dobra – szybki rzut okiem na wiszący zegar. – Za jakiś kwadrans… tak, jasne… do zobaczenia – skończył rozmowę. – Przepraszam, ale muszę już iść, spotkamy się jeszcze kiedy indziej.
                - Mhm – mruknąłem na potwierdzenie, powoli podnosząc się z kanapy, przeklinając pulsujący ból w głowie, który dodatkowo powodował zawroty i jakimś cudem dowlokłem się do drzwi frontowych. Nie będę ukrywał, że nieco zezłościło mnie, iż odebrał ten telefon. W końcu, powinien zwracać uwagę tylko i wyłącznie na moją osobę, a już tym bardziej, szczególnie, że był w moim domu! A nie, kurde, jest na czyjeś zawołanie! Pewnie dla tego kogoś zrezygnował z uczenia mnie wcześniej!
                - To… do poniedziałku – przystanął w drzwiach, poprawiając plecak na ramieniu. Kiwnąłem mu jedynie głową i położyłem rękę na klamce, chcąc już je zamknąć, ale wciąż stał w progu, wpatrując się we mnie. Uniosłem nieco brew, czekając, aż coś powie, ale chyba się na to nie zapowiadało.  W końcu, nie mogąc już wytrzymać tej niezręcznej ciszy, postanowiłem się odezwać i mieć go już z głowy.
                - Spieszyłeś się – mruknąłem, a ten drgnął jakby wyrwany z amoku.
                - Ach… tak… to cześć – załomotał się nieco, ale kiwnął mi głową i odwrócił się na pięcie, biegnąc w tylko sobie znanym kierunku.
                Zamknąłem drzwi, z westchnieniem opierając o nie czoło i przymykając oczy. Z całą pewnością, teraźniejsza sytuacja za cholerę mi się nie podobała. Dlaczego musiałem nagle zacząć, aż tyle o tym wszystkim myśleć? Wcześniej, przecież dawałem sobie spokojnie radę, a tu „bum!”, parę słów tamtego dupka i już, kurna, armagedon w mojej głowie.
                Wprawdzie, nie chcąc tracić oparcia, ale woląc się położyć na łóżku, oderwałem się od drzwi, ruszając powoli w stronę pokoju. Nieznośne pulsowanie w głowie nie dawało mi spokoju. Miałem dość. Nie dość, że wcześniej byłem cholernie zmęczony od ciągłego myślenia, to jeszcze potem musiałem zakuwać te wszystkie bzdurne bzdety. Przecież w tym tempie, to ja wyzionę ducha i nie będzie już drugiej tak wspaniałej osoby na świecie jak ja!
                Z uczuciem ogromnej ulgi walnąłem się na łóżko, od razu przewracając się na plecy i wlepiając spojrzenie w sufit.
                Co tu się porobiło…
                Choć udało mi się zapaść w sen, to jednak to jedno, przeklęte zdanie wciąż mnie prześladowało, Nie dziwne więc, że obudziłem się praktycznie cały spocony i ledwo łapałem oddech. Miałem ochotę go zabić, wypatroszyć i cholera wie co jeszcze, ale z całą pewnością zasługiwał w tej chwili na cholerne cierpienie! Szczególnie za to, że teraz to ja to wszystko przeżywam!
                Całą niedzielę praktycznie przeleżałem w łóżku. Czasami wstając jedynie po jakieś picie czy jedzenie. Wciąż mnie to wszystko cholernie przytłaczało.
                Nie zdziwiłem się nawet, kiedy w poniedziałek obudziłem się równie zmęczony. Tylko siłą woli zwlokłem się z łóżka, choć i ona była niezwykle słaba. Niechętnie wykonałem wszystkie podstawowe czynności, nie patrząc nawet na siebie w lustrze, gdyż to, co bym w nim prawdopodobnie zobaczył, mogłoby mnie jedynie jeszcze bardziej wkurzyć. A chociaż nerwy chciałem mieć całe.
                Cóż, teoretycznie mogłem zostać w domu i mieć spokój od tych wszystkich ludzi. Szczególnie od pewnej dwójki, ale… w jakiś durny sposób możliwość zobaczenia jednego i drugiego w pewien sposób mnie ekscytowała. Byłem ciekaw, czy coś powiedzą, czy coś zrobią. W końcu, do szkoły od zawsze chodziłem tylko i wyłącznie po to, żeby odgrywać różne scenki. Z całą pewnością, nie po to, żeby zdobyć nic niewartą wiedzę.
                Wciąż lekko kaszlałem, ale było to na tyle rzadkie, że nie przejmowałem się braniem jakiś leków po śniadaniu i po prostu wyszedłem z domu, z plecakiem „wypchanym” dwoma czy trzema zeszytami i jakimiś długopisami. Książek nie brałem, bo czemu niby miałbym szkodzić swojemu kręgosłupowi przez czyjeś „widzimisię”?
                 Z racji, że, co było do mnie naprawdę niepodobne, wyszedłem dość wcześnie, postanowiłem udać się piechotą do tego wstrętnego przybytku. Przynajmniej nie było za zimno ani za gorąco.

                Dowlokłem się do ławki, na parę minut przed dzwonkiem, z zaskoczeniem zauważając siedzącego już przy niej Jasona. Chyba pierwszy odkąd tu jestem, się nie spóźnił. No, chyba że to wcześniej było tylko przypadkiem, ale cholera go już tam wie.
                - Cześć – uniósł na mnie wzrok znad książki. Wykrzywiłem wargi w grymas uśmiechu i kładąc plecak na podłodze, usiadłem na krześle obok. – Lepiej się już czujesz?
                - Trochę – mruknąłem, wzruszając ramionami. Ten tylko kiwnął głową i wrócił do czytania, najprawdopodobniej, podręcznika.
                Domyśliłem się raczej, że konwersacja z nim nie będzie miała już raczej przebiegu i skupiłem się na ludziach dookoła. Wciąż było trochę czasu do rozpoczęcia lekcji, więc zastanawiałem się czy do kogoś jakoś nie spróbować zagadać, gdy wnet problem sam się rozwiązał pod postacią niskiej, szczupłej dziewczyny, z długimi brązowymi włosami i oczami w kolorze lekko zmatowiałej zieleni.
                - Cześć, Sete – uśmiechnęła się nieśmiało, zakładając kosmyk włosów za ucho. – Jestem Maria.
                - Cześć – odpowiedziałem, bez większego zainteresowania, ale udając, że jest wręcz przeciwnie. Nie było po co się przedstawiać, skoro już znała moje imię.
                - Chciałam się zapytać, czy może, oczywiście nie musisz, ale może chciałbyś gdzieś ze mną wyjść po szkole? – im więcej, tym ciszej mówiła, tak że pod koniec wręcz musiałem się do niej nachylić, żeby cokolwiek zrozumieć.
                W sumie, co mi szkodziło? Skoro z mojego planu, najprawdopodobniej nici, to co zaszkodzi w takim wypadku zainteresować się kimś innym? Kimś, kto z własnej woli jeszcze się do mnie podwala? Co mi szkodzi?
                - Jasne – kiwnąłem głową, a ta się zarumieniła, mruknęła ciche „dzięki!” i pobiegła w stronę swojej ławki, zdążając na parę sekund przed nauczycielem.
                Rozejrzałem się po klasie, wyłapując pojedyncze, ciekawskie spojrzenia kierowane w moją stronę, jednak nie przejmując się nimi zbytnio. W końcu, przynajmniej może teraz będzie się coś ciekawszego działo.
                Z zamyślenia wyrwało mnie dopiero szturchnięcie w żebra przez tego dupka. Powstrzymałem się od rzucenia mu urażonego spojrzenia, jedynie masując obolałe miejsce i jasno wyrażając, że mnie to zabolało. Kiwnął mi głową w stronę kartki, która leżała praktycznie przede mną, więc nie zastanawiając się wielce, sięgnąłem po nią.
                „Będziecie się spotykać?” – uniosłem lekko brwi, spoglądając na niego, ale ten nie wykonał żadnego ruchu, czekając na moją odpowiedź.
                „Nie wiem” – odpisałem mu więc, przesuwając kartkę w jego stronę. Przeczytał szybko treść, marszcząc brwi i zaraz bazgrząc coś, żeby znowu mi ją podsunąć.
                „A podoba ci się?”
                „Dlaczego o to pytasz?”
               
Bo to dobra dziewczyna. Nie baw się nią.”
               
No, teraz to przesadził. Spojrzałem na niego urażony, bez patrzenia odpowiadając mu na kartce.
                „Coś sugerujesz?”
                Odpowiedział mi czujnym spojrzeniem, przez chwilę namyślając się nad, albo pytaniem, albo odpowiedzią.
                „Jedynie nie chcę, żebyś ją zranił.”
                „To tobie się podoba, prawda?” -
 zapytałem domyślnie. Przecież nikt normalny w ten sposób się nie pyta, a już na pewno nie prosi o jakieś durnowate błahostki.
                Oczekiwałem, że zaraz znowu przesunie kartkę w moją stronę, jednak tylko zacisnął wargi i zgniótł ją w dłoni. Ha! Odpowiedź nasuwała się sama! Tylko idiota by się nie domyślił. No i proszę, idiota stał się jeszcze większym idiotą niż wcześniej.
                Mimowolnie, na twarz wkradł mi się kpiący uśmieszek, który zaraz jednak ukryłem pod pozornie beznamiętną miną. W każdym razie, to jego zakochanie można by jakoś wykorzystać, jak już będę czegoś potrzebował… To mi się podoba.
                Wyprostowałem się na krześle, spoglądając przed siebie i nawiązując przypadkowy kontakt wzrokowy z… jaśnie panem „mam popierdolone w głowie” . Od razu przypomniały mi się jego słowa, a humor uleciał jak makiem zasiał. Momentalnie jakby zrobiło mi się słabo, ale trzymałem się, próbując nic po sobie nie dać poznać.
                - Zbladłeś – usłyszałem z boku. Czyli się nie udało. Nawet mnie to nie dziwi. 
                Wzruszyłem ramionami, powoli wypuszczając powietrze ustami. Jakoś trudno mi było zerwać kontakt wzrokowy z dupkiem numer dwa.
                - Nic mi nie jest – dopiero po chwili byłem zdolny odpowiedzieć, w kieszeniach spodni ukrywając drżące dłonie, które to raz zaciskałem, raz rozluźniałem.
                Czułem na sobie spojrzenie obojga… nie, trojga. Jeszcze ta dziewczyna. Boże, może nawet więcej, w końcu byłem tu nowy, pewnie wszyscy się na mnie patrzyli.
                Jakby, kurna, nikt nie mógł dać mi spokoju, tylko wszyscy się nagle zebrali, żeby się nade mną pastwić! Nie no, ja rozumiem, że patrzenie na mnie pewnie przynosi dłuższe życie, zwalcza choroby i tak dalej, ale bez przesady! Nawet tacy ludzie jak ja, potrzebują czasem odpocząć! A coś nie czuję, żeby ten weekend coś mi dał, a właściwie sama niedziela…
                Praktycznie miałem ochotę upaść na kolana i dziękować komukolwiek tam na górze, gdy w końcu usłyszałem upragniony dźwięk dzwonka. Nie przejmując się nikim, od razu chwyciłem plecak, zarzucając go sobie na ramię i popędziłem w kierunku najbliższej toalety.
                Niemal padając na zawał, gdy tylko zobaczyłem jej wnętrze, wychyliłem się jeszcze na korytarz zaczerpując tyle „świeżego” powietrza ile się dało i wszedłem do środka, nie skupiając się ani na tych wszystkich żółto-zielono czy nawet czerwonych plamach. Podszedłem do umywalki, chcąc przemyć twarz wodą, ale po tym, jak wytrysnęła teoretycznie przezroczysta, ale jednak trochę żółtawa ciecz, zrezygnowałem z tego planu. Zakręciłem kurek, decydując się na wyjście z tego diabelskiego pomieszczenia ponaznaczanego dodatkowo różnymi plamami pleśni… Czy oni mieli jakiekolwiek kontrole czystości?! Sprzątaczki kurna?! W żadnej wcześniejszej szkole nie było czegoś tak… okropnego! A i to słowo, to zdecydowanie za mało, żeby oddać całą obrzydliwość tego wstrętnego pomieszczenia.
                Jednak, gdy byłem już przy drzwiach, ktoś je pchnął, wchodząc do środka, a tym ktosiem okazał się oczywiście nikt inny jak…
                Oczywiście, dupek numer dwa!
                - Tak myślałem – powiedział jakby do siebie, zamykając drzwi i z całą pewnością w najbliższych paru sekundach nie chcąc mnie wypuścić. A, że powietrze w płucach praktycznie całkowicie mi skończyło, zmuszony byłem wziąć oddech tego stężałego smrodu, co wywołało u mnie niechciany kaszel.
                Pchnął mnie w klatkę piersiową na ścianę, spoglądając na mnie z góry.
                - Znalazłeś sobie kolejną ofiarę? – warknął.
                Odepchnąłem go, próbując odejść od ściany, która podejrzanie się kleiła i przyprawiała mnie o odruch wymiotny, ale ten się tylko jeszcze bardziej wkurzył i przycisnął mnie do niej podobnie, dłonią chwytając mnie za koszulkę i zaciskając ją w pięści. – No, gadaj!
                - Nie! – niemalże pisnąłem, wciąż próbując się jakoś wyswobodzić, ale praktycznie nie dawałem rady.
                - Więc zostaw ją w spokoju!
                - Rany, co wy wszyscy z tym macie?! To ona, kurna, do mnie zagadała, nie ja! – wzburzony uniosłem ręce, żeby zaraz je opuścić.
                - Dobrze wiem, co zamierzasz i nie pozwolę ci na to – przycisnął mnie do ściany jeszcze mocniej, o ile było to w ogóle możliwe. Jego wzrok wręcz palił mnie od środka i to w bynajmniej nie w dobrym sensie.
                - Kiedy ja nic nie zamierzam – odparłem mu równie wściekłym tonem.
                - Ach tak? – zapytał kpiąco. – I może jeszcze powiesz, że będziesz delikatnym chłopaczkiem, który nie zrobi nic wbrew jej woli?
                - A nawet jeśli tak, to nic ci do tego – wierzgnąłem ponownie, jednak wciąż trzymał mnie mocno.
                - Nie pozwolę ci na kolejną ofiarę – oderwał mnie, żeby zaraz trzasnąć mną o ścianę.
                - Nie masz tu nic do gadania! – miałem go serdecznie dość, dodatkowo zaczęło mi się kręcić w głowie i lada moment czułem jakby miał zaraz wyzionąć ducha, co w sumie nie wydawało się być najgorszą opcją spośród tego wszystkiego. Jego uścisk nie malał, a mi utrudniał oddychanie, więc jeśli to potrwa jeszcze dłużej, to już niebawem wszyscy będą mogli podziwiać mój piękny nagrobek w najlepszym miejscu na cmentarzu.
                - Mam. I to więcej niż myślisz – jego wściekłe spojrzenie jasno wyrażało, że cokolwiek bym teraz nie powiedział, do niego i tak nie dotrze.
                - Po prostu mnie puść – sapnąłem cicho, czując zimny dreszcz przeszywający całe moje ciało. Byłem już o krok od popadnięcia w nicość, kiedy jakimś cudem się mnie posłuchał i puścił, w ostatniej chwili łapiąc jednak pod ramiona, gdy ugięły się pode mną nogi.
                - Co jest? – zapytał zdezorientowany, jednak nawet gdybym wiedział, to i tak nie byłem w stanie udzielić mu odpowiedzi.
                Ostrożnie, opuścił mnie na podłogę, tak żebym siadł, ale zdołałem jakoś wydusić z siebie, że muszę stąd wyjść, więc bez większego zastanowienia chwycił mnie pod plecy i nogi, podnosząc i opierając na sobie, po czym, z niemałym trudem, w końcu wyszedł z tego diabelskiego pomieszczenia. Skierował się gdzieś, ale nie miałem siły nawet, żeby trzymać oczy otwarte, więc tylko oparłem głowę o jego klatkę piersiową i próbowałem oddychać spokojnie, chcąc nie chcąc wyłapując od niego ładny zapach… perfum? Dezodorantu? Nie wiem, ale wyjątkowo mi podpasował, w ostatniej chwili opanowując się przed poproszeniem go, żeby już nigdy nie zmieniał, żeby pachniał tak zawsze.
                Źle ze mną było.
                Dopiero po jakimś czasie, prawdopodobnie też pod drzemce, dostrzegłem, że znajduję się w gabinecie pielęgniarki, której, swoją drogą, nie było. Od razu unosząc się do siadu, z ulgą przyjąłem fakt, że nie kręciło mi się w głowie, ba, czułem się niemal jak nowonarodzony. Zsunąłem nogi z łóżka, zauważając leżący plecak na podłodze. Rozejrzałem się jeszcze raz, jednak nikogo w pomieszczeniu nie było.  A z racji, że czułem się dobrze, postanowiłem wyjść.
                W sam raz na dzwonek, oznajmiający koniec lekcji. A więc idealnie, żeby wrócić do domu. Skierowałem się zatem w stronę wyjścia, w ostatniej chwili przypominając sobie o tej dziewczynie… O ile to w ogóle było jeszcze aktualne.
                No i teraz to się trochę zakłopotałem. Czekać na nią, czy nie czekać? Niby, z jednej strony, mogłem dalej udawać tego pseudo geja i po prostu mieć ją za jakąś super przyjaciółeczkę, z drugiej jednak opcja olania całkowicie tego wszystkiego wydawała się być tak kusząca…
                Poczekałem jednak, usuwając się z drogi ucieszonym uczniom, którzy mogli już wyjść na dwór czy gdziekolwiek. I, dopiero, gdy już się praktycznie poddałem i chciałem sobie pójść, ona w końcu nadeszła. A widząc mnie, lekkim biegiem pokonała ostatnie parę metrów.
                - Och, Sete! Słyszałam, że nie czułeś się za dobrze, więc…
                - W porządku, nic mi nie jest – odparłem potulnie, co było do mnie wręcz niepodobne, no ale dobra, pomińmy to milczeniem.
                - Ale… na pewno? – wbiła we mnie zmartwione spojrzenie. -  Nie chciałabym, żebyś się przemęczał, czy zmuszał, albo…
                - Na pewno – kiwnąłem głową, wykrzywiając wargi w parodii uśmiechu. -  Po prostu rano było mi trochę niedobrze, jednak teraz czuję się jak nowonarodzony – no, proszę, proszę, to chyba jedno z dłuższych zdań jakie ostatnio wypowiedziałem.
                - Dobrze… - uśmiechnęła się w odpowiedzi. Co dziwne, ale trzeba było przyznać, że jej oblicze od razu się wtedy odmieniało. Wydawała się jakoś tak… ładnieć. Nie, żeby mi się podobała, czy coś. – Przejdziemy się?
                - Jasne – odwróciłem się w kierunku wyjścia. - …ale nie znam tu za wiele miejsc, więc prowadź.
                -  Och, okej! – jej uśmiech się jeszcze bardziej poszerzył, w pewien sposób wprawiając mnie w lepszy humor. Ku mojemu zaskoczeniu, chwyciła mnie pod ramię i pociągnęła do przodu. Może jednak nie była aż taka nieśmiała, jak się na początku wydawała?
                O, z całą pewnością nie była. W ciągu krótkiej przechadzki, a potem nieco dłuższego posiedzenia w jakiejś nie za sławnej kawiarni, zdążyłem dowiedzieć się o tym, że posiada jeszcze dwie siostry, jedną młodszą, drugą starszą, ma także psa, mieszka w jakiejś kamienicy, gdzie zawsze śmierdzi szczynami, ale ponoć idzie się przyzwyczaić, lubi płatki czekoladowe i truskawkowe lody koniecznie z bitą śmietaną, co w sumie mi pokazała, zamawiając sobie okazały deser i nie szczędząc na nim grosza, w czym postąpiłem niemalże podobnie, tyle, że z czekoladowymi dodatkami. No, oprócz tego wszystkiego, to marzy sobie zrobić kurs na wózki widłowe, a potem, po jakimś dłuższym czasie prawo jazdy. I cała masa różnych innych rzeczy, które wręcz mnie przytłoczyły, ale nie wymagała, żebym jakoś szczególnie musiał to wszystko zapamiętać.
                Ku mojej uldze, nie wyciskała ze mnie informacji, co chciałem, to powiedziałem i pewnie przyjęła, że po prostu jestem bardziej milczącym typem jeśli idzie mówić o sobie. O dziwo, znaleźliśmy spore podobieństwa jeśli chodzi o słuchanie różnych rodzajów muzyki, filmów i tak dalej…
                Chyba pierwszy raz od dawna mogłem szczerze przyznać, że miło spędziłem czas w czyimś towarzystwie.
                W domu nadal nie było rodziców, jednak nie przejąłem się tym wielce. Nawet gdyby byli, to przecież i tak zwykle ze sobą nie rozmawiamy, więc co za różnica? Żadna.
                W pewien sposób, nie mogłem się już doczekać jutra. Ale to tylko i wyłącznie, żeby z nią jeszcze porozmawiać, bo wcześniej musieliśmy skończyć tylko dlatego, że zadzwoniła po nią matka. Aż żal nam się obojgu zrobiło. Była całkiem podobna do mnie. Taka moja żeńska wersja. Kto by pomyślał…
                Nie rozumiałem więc w żaden sposób, dlaczego ci dwaj tak się mnie czepili, żebym jej nie zranił i tak dalej… No, oni skutecznie psuli mi pozytywną perspektywę następnego dnia. Znowu jeden będzie się we mnie wgapiał i pisał, że nie mogę się nią zabawiać, a drugi, że nie pozwoli, żebym zrobił coś, co zamierzam.
                Choć nic nie zamierzam, o dziwo. I choć mógłbym udawać, że jest wręcz przeciwnie, żeby poobserwować sobie ich zachowanie i się w ciszy ponabijać, to jednak… nie chciało mi się. Ona była, nie sądziłem, że to kiedykolwiek o kimkolwiek powiem, ale… zbyt dobra. Zbyt jak ja. A sobie przecież nic nie zrobię.

                Nieco chętniej niż dzień wcześniej, zjawiłem się w szkole, od razu witając się z nią. Z racji, że jej koleżanki nie było, zaproponowała, żebyśmy usiedli w jednej ławce, na co, bardziej niż chętnie, przystałem, w ten sposób zgarniając zaskoczone spojrzenia dwójki dupków i w duszy śmiejąc się z nich, na głos jednak, ale cicho, śmiejąc się z jej żarcików. Powiedzieć, że się dogadywaliśmy to było zdecydowanie za mało.
                Nigdy wcześniej czas mi tak nie mknął jak w jej towarzystwie. I dopiero, gdy niestety musieliśmy się odłączyć z racji dzielonych lekcji, dopadł mnie dupek numer dwa, z łaskawości nazwijmy go już imieniem, Connor. Trzeba by było powymyślać trochę więcej przezwisk, bo ile tamten to jeszcze Casanova, tak ten to „tylko” dupek,  a to trochę za mało.
                Ponownie przygwoździł mnie do ściany, jednak po chwili przypominając sobie jak to się wcześniej skończyło, puścił mnie, nie odchodząc jednak na dalej niż krok ode mnie.
                - Czego? – warknąłem, wygładzając koszulkę. Z racji, że znajdowaliśmy się gdzieś na końcu szkoły, gdzie praktycznie nikogo nie było, mogłem sobie pozwolić na swobodne zachowanie.
                - Masz przestać – powiedział, mrużąc oczy.
                - Niby co? – spojrzałem na niego wściekle. – Mógłbyś się ode mnie odczepić, jesteś jedyną osobą, która miałaby to cokolwiek przestawać.
                Sapnął cicho, jakby ze złości.
                - Nie pogrywaj sobie ze mną.
                Spojrzałem na niego kpiąco.
                - Człowieku, nic nie robię, a ty wynajdujesz jakieś problemy i próbujesz mi wgadać, że mam z nimi do czynienia.
                - Dobrze wiem jak jest. Niejedna osoba się na tobie sparzyła.
                Przewróciłem oczyma.
                - Trudno. To przeszłość, a teraz daj mi spokój – odepchnąłem go, ale ten jakby nie zdawał się pogodzić z moimi słowami i chwycił mnie za ramię, przytrzymując w miejscu.
                - Nie pozwolę ci na to.
                - Jesteś jakiś nawiedzony, czy co? – nie wytrzymałem w końcu, ileż można?!
                - Gdybyś był normalnym człowiekiem, to nic takiego nie musiałoby mieć miejsca!
                - A co jest we mnie niby takiego nienormalnego?!
                - Pytasz poważnie? – aż prychnął z niedowierzaniem. -  Naprawdę mam zacząć wyliczać wszystkie twoje przewinienia, których było pewnie jeszcze więcej? Naprawdę śmiesz o to pytać?          - Odwal się – parsknąłem, wyrywając się z jego uścisku.
                - Dobrze wiesz, jaki jesteś – odwróciłem się, nie bacząc na jego słowa i ruszyłem w kierunku klasy, gdzie miałem mieć następne zajęcia. - …potwór.
                To jedno cholerno słowo ugodziło mnie niczym tysiące szpilek wbijających się w ciało. Zatrzymałem się.
                - Masz jakiś problem?! – miałem dość. Jeśli teraz tego nie wyjaśnię, to cholera wie, czy naprawdę nie zdechnę z tego zamartwiania się.
                Zaplótł ręce na klatce piersiowej, rzucając mi pogardliwe spojrzenie.
                - Jesteś niczym więcej, jak tylko jednym, wielkim, obrzydliwym gównem.
                Zacisnąłem wargi i nie namyślając się wielce, rzuciłem się na niego. Chciałem go uderzyć, mocno, żeby cierpiał, żeby poczuł to, co ja. Ale nie mogłem, nie potrafiłem, był silniejszy. Dał radę chwycić mnie za nadgarstki, nim w ogóle zdążyłbym choć musnąć pięściami jego twarz. – Myślisz, że siłą coś tutaj przeciwdziałasz? Że zaprzeczysz moim słowom? Jedyne, co robisz, to je potwierdzasz.
                - Kłamiesz! – warknąłem prosto w jego twarz, jednak ten się tylko sucho zaśmiał, zaraz jednak patrząc na mnie beznamiętnie. I, jak cholera, było to bardziej przerażające, niż gdy okazywał jakiekolwiek uczucia.
                - Nie pozwolę ci skrzywdzić nikogo więcej – w pewien sposób zabrzmiało to jak groźba, w pewien, jak obietnica. – Jesteś nic nie wartym potworem.
              Czułem, jak w gardle w dość szybkim tempie narasta mi ogromna gula, utrudniająca mówienie, jednak nie dałem się.
              - Nie masz prawa mi czegoś takiego mówić – wydusiłem, pod naporem jego chłodnego spojrzenia, które niemal mroziło mnie do szpiku kości.
              - Nie miałeś prawa robić tego, co zrobiłeś i co znowu zamierzasz – odparł.
              - To już nieważne, teraz niczego nie zamierzam!
              - I myślisz, że ci uwierzę? – zaśmiał się kpiąco. Cicho. Niebezpiecznie.
               Już nie wiedziałem, co robić. Ta sytuacji przyprawiała mnie niemal o zawał serca.  Chciałem, błagałem w myślach, żeby ktoś tu przyszedł i to przerwał, ale jak na złość, nikogo nie było. Bałem się na niego patrzeć. Bałem się słuchać, jego tonu i jego słów. Trzymane nadgarstki już od dłuższej chwili mnie bolały, ręce zaczęły już nawet drętwieć, ale to nie było teraz ważne.
              - Przestań – wydusiłem cicho, nawet nie próbując patrzeć mu w twarz. Spuściłem głowę.
              - I co? Poryczysz się teraz? – ilość nienawiści w jego głosie niemal mnie zabijała.
              - Wystarczy, okej? Wiem, o co ci chodzi, ale teraz już naprawdę tego nie robię, nic nie planuję…
              O dziwo, puścił mnie. Od razu wziąłem się za rozmasowywanie nadgarstków. Jednak, przerwałem, gdy chwycił mnie pod brodę i powiedział:
              - Nie wierzę ci. I nigdy nie uwierzę. Ale nie jestem taki jak ty, więc zapamiętaj sobie dobrze, będę obserwował każdy twój ruch, a spróbuj tylko kogoś skrzywdzić, to pożałujesz tego bardziej niż myślisz.
              Dopiero wtedy cofnął rękę i poszedł sobie. Sięgnąłem dłonią do podbródka chcąc dotknąć to miejsce na twarzy, gdzie, wcześniej trzymała mnie jego ręka, z niemałym zdziwieniem spostrzegając, że skóra była nieco wilgotna. A już szczególnie na policzkach. Popłakałem się? Nawet tego kompletnie nie czując?
             Już sam nie rozumiałem co się ze mną działo. Najgorsze jednak było to, że jego słowa naprawdę mnie dotykały, godziły. Głęboko.

sobota, 6 czerwca 2015

Rozdział 2

Dziękuję Wam wszystkim za takie miłe komentarze i, że tak dobrze przyjęliście całkiem spore zmiany jakie wprowadziłam w tym opowiadaniu, a trzeba przyznać, że to jeszcze nie koniec. 
I, Emily Vensyn, całkowicie nie przeszkadzają mi buźki, cieszę się, jak ktoś się cieszy. :D
            Bez większego przeciągania, zapraszam na kolejny rozdział. :)


                Jedno musiałem przyznać i to mnie naprawdę przerażało, że jego zapach strasznie mi się… podobał. A jestem praktycznie stuprocentowo pewny, że nie używał żadnych drogich perfum, o ile można w ogóle wziąć taką opcję pod uwagę.
                I cóż, mimo wszystko, odniosłem wrażenie, że starał się mnie jak najszybciej pozbyć. Na palcach jednej ręki nie zliczyłbym ile razy się irytował, jak nie potrafiłem zrobić jakiegoś zadania. Wyszło w sumie na to, że robił większość za mnie. Cóż, brak cierpliwości w tym akurat przypadku popłacił, co nie zmienia jednak faktu, że jak najszybsze wypędzenie mnie z tej rudery nie było zbyt przyjemne. Nie, żebym chciał tam przebywać dłużej niż to konieczne, bo okrutnie cuchnęło, ale takie nieposzanowanie mojej osoby wręcz zasługuje na jakąś karę! Finansową najlepiej! Choć jakby spojrzeć na to w jakich żyje warunkach, to pewnie nigdy by mi się nie wypłacił.
                Mentalnie wywróciłem oczami, widząc, że krzesło obok mnie znów było wolne. A minęło już dobre parę minut po dzwonku spędzonych przy jakże miłym, zrzędliwym głosie nauczyciela od… - szybki rzut okiem na podręcznik na ławce. - …od polskiego.
                Czy byłoby zaskoczeniem fakt, że oto ten dupek, bez żadnego poszanowania dla ludzi bogatszych, zdyszany wpadł do klasy wpadając staruszce w słowo? Raczej nie.
                - Przepraszam za spóźnienie –wysapał.
                - Niech ci będzie, Jasonku, ale wiedz, że nie pochwalam twoich spóźnień – pokręciła głową staruszka.
                - Tak, wiem, pani profesor, następnym razem postaram się przyjść na czas – odparł, z westchnieniem ulgi opadając na krzesło obok mnie. Jakim cudem nauczyciele tak mu wszystko odpuszczają?! Mnie by już zabijali wzrokiem, gdybym spóźnił się choć o sekundę! No… jeśli nie liczyć opcji, bardzo sporej kwoty podarowanej przez rodziców na tą szkołę. Tak, wtedy to mam luz, ale tutaj, najwidoczniej, jeszcze tego nie zrobili, więc, niestety, trzeba będzie trochę poczekać. Mam jednak nadzieję, że niezbyt długo, bo przebywanie w tej szkole powoli zaczyna być cholernie męczące. Już nie wspominając nawet o tym, jak strasznie ten budynek jest zaniedbany…
                Chociaż głównie męczy mnie to udawanie. Wcześniej jakoś większą frajdę sprawiało mi wkręcanie innych ludzi a teraz?
                No dobra, nastawiłem się tutaj głównie na przepieprzenie kogoś, co będę ukrywał. Płeć w sumie nie stanowi dla mnie jakiejś większej różnicy. W końcu, jak pierwszy raz ma być, to raczej nie w jakiś nudnych okolicznościach, typu romantyczna kolacyjka, a potem łóżko i świeczki. Kto się tym przejmuje w tych czasach? Teraz liczy się spontan!
                Ale… może po prostu źle dobrałem charakter? Taki milczący typ to w sumie nie dla mnie, wolę się odszczekiwać ludziom, niech wiedzą kto ma tu władzę! A tymczasem, dobrowolnie oddałem się jakby innym. Aż miałem ochotę przyrżnąć głową o ławkę.
                Spojrzałem się na niego, łapiąc kontakt wzrokowy i natychmiast odwróciłem głowę, momentalnie czerwieniejąc na policzkach. Dlaczego, do cholery, tak reaguję?!
                - Hej –szepnął, przysuwając się i stukając mnie w ramię palcem, dopóki nie zwróciłem na niego ponownie uwagi. – Przepraszam… – i słusznie, przepraszaj! Twoje zachowanie wczoraj było naganne! - …ale nie będę cię mógł uczyć w tym tygodniu – zaraz… co?
              - Co? – powtórzyłem na głos, zwracając na niego zdziwione spojrzenie.
              - Coś mi wypadło. Jeśli będziesz miał przez to kłopoty, to wezmę odpowiedzialność na siebie, ale na razie, proszę, spróbuj pouczyć się sam, dobra? – spojrzał na mnie tymi ślepiami tak, że odruchowo pokiwałem głową. – Dzięki – uśmiechnął się lekko, po czym odsunął się i skupił na lekcji.
                I to już wszystko? Koniec? Nic więcej nie ma mi do powiedzenia? Zacisnąłem zęby ze złości, co jest niby takiego ważniejszego ode mnie?! Ja jestem najważniejszy! To dla mnie miał przeznaczyć ten cały czas, a nie komuś innemu! Coś mu wypadło? Dobre sobie! To ja mogę decydować o tym, czy coś mi, mi! Mi wypadło, ale nie on! To się nie godzi!
                Taki wzburzony, ale nie dający nic po sobie poznać, siedziałem do końca lekcji. Sami przyznacie, że to dość męczące. Człowiek chciałby czymś rzucić, albo kopnąć, a tu musi udawać, że nie. Koszmar!
Na przerwie znów gdzieś zwiał, a jako, że mieliśmy jeszcze jedną lekcję polskiego, to nawet nie ruszyłem się z ławki. I byłoby całkowicie dobrze, gdybym miał spokój, ale nie… Ktoś oczywiście musiał się przywlec!
                - Cześć – podniosłem wzrok, wręcz całkowicie zastygając. Nie byłem nawet w stanie się odezwać, czułem jakby serce nagle przyspieszyło do jakiejś kosmicznej ilość bić na sekundę. – Kto by się spodziewał, że znów się spotkamy – i ten szyderczy uśmieszek…
                Najgorszy człowiek, jakiego kiedykolwiek przyszło mi poznać stał właśnie przy mojej ławce, opierając się o nią rękami i świdrując mnie wzrokiem.
                Jestem w jednej wielkiej czarnej dupie.
                Gorzej już być nie mogło.
                - C…co ty tu robisz? – wydukałem przerażony ledwo zmuszając się do wydania głosu.
                - Jak to co? – spojrzał na mnie z politowaniem. – Chodzę do tej szkoły i, żebyś wiedział, jestem tu dłużej od ciebie – dodał, insynuując mi jakoby… Jakoby wiedział, co zamierzam zrobić.
                Przełknąłem głośno ślinę, czując jak z sekundy na sekundę narasta mi coraz większa gula w gardle.
                - Cz…czego chcesz? – zapytałem, przechodząc od razu do sedna.
                - Chyba nie będziemy o tym tutaj rozmawiać? – parsknął, obrzucając spojrzeniem całą klasę. – Nie, żeby mi to w sumie robiło różnicę…
                - Gdzie? – warknąłem, przerywając mu zanim powiedziałby za dużo.
                - Po szkole, wpadniesz do mnie.
                - Nie ma mowy – nie ma szans, cholera wie, co mu siedzi w głowie!
                - Dobra… -westchnął, przewracając oczyma.- … czekaj na mnie przed szkołą jak skończysz lekcje… Nie muszę chyba mówić, co się stanie jeśli tego nie zrobisz? – rzucił mi wyzywające spojrzenie.
                Zacisnąłem usta ze wściekłości, ale widząc nadchodzącego dupka, jaśnie pana Jasona, postanowiłem już nie odpowiadać, odwzajemniając spojrzenie tego cholernego idioty. Ten jedynie uśmiechnął się pogardliwie i odszedł do swojej ławki, a ja ponownie znalazłem się w towarzystwie wiecznie spóźniającego się współlokatora z ławki.
                - Lepiej się do niego nie zbliżaj.
Nawet nie spodziewałem się, że zechce mu się porozmawiać, ale jak widać, dzisiaj wszystko, z chwili na chwilę, coraz bardziej mnie zaskakiwało.
                - Czemu? – zapytałem zdziwiony. Nie, żebym nie wiedział, że nie warto, ale czemu ten mi nawet o tym mówi?
                Ale zamiast odpowiedzieć – zamilkł. Pokręcił tylko głową, rzucając mi ostrzegawcze spojrzenie i postanowił się skupiać na lekcji. A ja się pytam: dlaczego?! Jest coś o czym nie wiem?!
Ale co by nie było, ile bym się na niego nie patrzył, ten raczej nie kwapił się do odpowiedzi.
                Westchnąłem, zsuwając się lekko na krześle i rozglądając się po klasie, łapiąc po drodze kontakt wzrokowy z… nim. A jakże. I coś miałem wrażenie, że gapił się na mnie od dłuższej chwili z tym swoim uśmieszkiem „co to ja nie jestem”.
              Odwróciłem wzrok.
                Nie wiem, jakim cudem się wcześniej nie spostrzegłem, że chodzimy do tej samej klasy. Koszmar. Jeden wielki koszmar.
                Na dodatek, Jason cały czas mnie ignorował, co z jakiejś niewiadomej przyczyny niezmiernie mnie irytowało, no bo jak to tak? Mnie ignorować?! Dobre sobie, niech się wypcha w takim razie! Nie jest mnie wart!

                Dobra… wprawdzie wiedziałem, że powinienem był na niego czekać, ale kiedy poszedł gdzieś jak tylko skończyły się lekcje… To co będę marnować swój bezcenny czas?
                Spierdzieliłem, dosłownie spierdzieliłem na przystanek i to nawet nie ten najbliższy, a kolejny! Czyż to nie zachwycający wyczyn z mojej strony? Oczywiście, że tak!
                Gorzej, że ktoś taki jak ja musi gnieść się w tej puszce zwanej autobusem, wraz z ludźmi plebsu. To godzi w moją godność i we wszelkie poczucie estetyki! Tylko biedni mogli wpaść na tak ordynarny pomysł…
                Nerwowo wypatrując autobusu, nie zwracałem szczególnie uwagi na otoczenie. No bo, po co mam niepotrzebnie szkodzić swoim szlachetnym oczom zmuszając się do patrzenia na śpiącego menela? Kto by się tym przejmował?
                Odetchnąłem z ulgą, kiedy mój jedyny możliwy środek lokomocji wreszcie nadjechał. Nie przejmując się wychodzącymi ludźmi, których i tak było mało, wepchnąłem się do środka siadając na najbliższym, wolnym miejscu. Położyłem plecak obok siebie i zsunąłem się lekko na siedzeniu, opuszczając z lekka powieki ze znużenia. Może jak się odrobinę zdrzemnę, to jakimś cudem przeżyję ten koszmar?
                Ha! Gdyby tylko było to możliwe!
                - Proszę, proszę… kogo ja tu widzę? – pytanie retoryczne wydane przez ostatnią osobę, jaką chciałbym tu spotkać, która niebezpiecznie nisko nachyliła się, blokując mi jedyną drogę ucieczki. No, było jeszcze wprawdzie okno, ale jednak wolałbym nie ryzykować. Mogłem więc patrzeć się jedynie na niego z dołu. – Chyba ci jasno powiedziałem, że miałeś na mnie czekać? – cicho wysyczał, wbijając we mnie wściekłe spojrzenie i wyraźnie czekając na odpowiedź. Co więc miałem zrobić? Postawić się, oczywiście!
                - Chyba kpisz, jeśli myślisz, że będę robił co mi każesz! – odpyskowałem, marszcząc gniewnie brwi. – Nie jestem twoim cholernym niewolnikiem!
                Drań, cholernik się zaśmiał.
                - Ooj – pokręcił głową, z kpiącym uśmieszkiem. – Zobaczymy, czy dalej będziesz taki cięty, jak dosłownie cię zmiażdżę.
                - Chyba sobie kpisz! – powtórzyłem się, nieważne, grunt, że mimo strachu, potrafiłem wydobyć z siebie głos. Co jest samo w sobie okropne, czyż nie? Jak bardzo podłym człowiekiem trzeba być, żeby doprowadzić mnie do takiego stanu?!
                - Bardzo dobrze wiesz, że sobie nie kpię – wymruczał cicho, nadając swoim słowom jeszcze mocniejszy wydźwięk skutecznie na mnie wpływający. – Sprawię, że pożałujesz za wszystko – dodał, po czym popchnął mnie na plecak i usiadł obok.
                Nie mogłem się poruszyć, kątem oka patrząc na niego, jednak ten wydawał się jakby pogrążyć w myślach.
                Co tu się, do cholery, dzieje?!
                Dopiero na jednym, z ostatnich przystanków, wstał i szarpnął mnie brutalnie za ramię do góry. Nie przejmując się wielce, że zapewne zrobił siniki na mojej delikatnej skórze, której pielęgnacji poświęcałem dość sporo czasu, praktycznie wytargał mnie z autobusu.
                - Puść! – na wpół krzyknąłem, na wpół jęknąłem, próbując się wyrwać.
                Spojrzał jedynie z miną wyrażającą całkowite potępienie, ale łaskawie puścił.
                - A spróbuj tylko gdzieś uciec, to nie dożyjesz jutra – zagroził, będąc już odwróconym do mnie plecami.
                Prychnąłem cicho, rozmasowując obolałe miejsca, ale posłusznie za nim poszedłem. Chociaż, kto to widział, żebym ja… ja! Żebym ja musiał się kogoś słuchać… To niedorzeczne!
                Po dłuższej chwili ciszy, kiedy zdążyliśmy przejść już spory odcinek drogi, w końcu zatrzymał przy jakiejś ruderze, niemal wyrywając drzwi z zawiasów i bez pardonu wepchnął mnie do niej.
                - Ej! – próbowałem się postawić, ale widząc jego mordercze spojrzenie, zamilkłem. Trzeba było mu to przyznać, był jedyną osobą, która wywoływała u mnie te wstrętne uczucia, jak strach… I stanowczo mi się to nie podobało.
                Zatrzasnął za nami drzwi, popychając mnie w głąb tego pseudo, nawet nie wiem, czy można by to było nazwać mieszkaniem, bo nie spełniało jakichkolwiek standardów, no ale…
                Czy to nie śmieszne, że on i dupek Jason mieszkają w jakiś norach? Może całe to brudne społeczeństwo ma taki warunki, a ja, jako że jestem wyżej postawiony to, mogę żyć niczym jakiś książę, czy nawet król? To mi się podoba.
                - Siadaj – warknął, wskazując podbródkiem na obskurną, zżółciałą i miejscami wydrapaną, aż do sprężyn kanapę, a sam poszedł do innego pomieszczenia. Po chwili jednak wrócił i praktycznie rzucił mnie na nią, kiedy wciąż stałem bez ruchu. W powietrze wbiły się tumany kurzu, a mi się zakręciło w nosie, jednak zmusiłem się do powstrzymania kichnięcia. Gorzej, że z racji alergii zaczęły łzawić mi oczy, które wprawdzie szybko              wytarłem, ale wciąż…
                Rzucił mi na kolana zdjęcia, gdy w końcu już podniosłem się do pozycji siedzącej i stanął przede mną w rozkroku, krzyżując ręce na klatce piersiowej.
                - Coś ci to przypomina? – przechylił lekko głowę w bok, wbijając we mnie zimne jak stal spojrzenie.
                Bojąc się na niego nawet patrzeć, bo z całej jego sylwetki wręcz emanowała wrogość i chęć mordu, sięgnąłem po zdjęcia, momentalnie rozpoznając dziewczynę, ofiarę jednego z moich przedstawień. Cóż, nie powiem, udawanie metalowca przyniosło mi akurat naprawdę sporo zabawy, a że ona, Jessica, była jedną z tych typów dziewczyn, które ubierają się cały czas na czarno i są takie „mrooooooczne” i w dodatku zabujała się we mnie, co, powiedzmy sobie szczerze, jest naprawdę łatwe, bo gdzie indziej znajdziecie tak przystojnego chłopaka jak ja? Nigdzie!
                Ale wracając do tej panny… Początkowo była niby nieśmiała i raczej trzymała się na uboczu, ale kiedy dane jej było się spotkać z moją cudowną osobowością, nagle zmieniła się o te 180 stopni. Zaczęła chodzić na imprezy, pić, a przede wszystkim zarywać do mnie. Cóż, niestety, to nie mój typ urody. Za pierwszym razem, napisała do mnie liścik na lekcji, który pod koniec wyrzuciłem na jej oczach. Potem próbowała powiedzieć mi to w twarz, ale nie potrafiła wydusić z siebie żadnego słowa. Przyznam, bawiło mnie to cholernie, więc w pewien sposób dawałem jej odczuć, że jak się jeszcze trochę postara, to może zwrócę na nią uwagę. I tu był chyba jej koniec. Myśląc, że musi mi zaimponować, zaczęła szlajać się z jakimiś innymi mrocznymi typami ze szkoły, być może próbując wzbudzić we mnie zazdrość, co jednak nie poskutkowało. Cóż, koniec końców, wykrzyczała mi w twarz, że jeśli się z nią nie umówię, to podetnie sobie żyły, a żeby dodać powagi swoim słowom, zrobiła to na korytarzu, wymachując maleńką żyletką. Oczywistym chyba jest, że jej odmówiłem. Nie będę się przecież zadawał z wariatką. Ale jednak wzięła to do siebie, i zgodnie ze swoimi słowami, przecięła sobie żyły i to nie wszerz, a wzdłuż ręki, powodując tym samym jeszcze większy krwotok. Zrobiła to tak nagle, że wręcz znieruchomiałem w miejscu, a otrząsnąłem się dopiero, gdy jej brat, domyślcie się kto, mnie popchnął, krzycząc, żeby ktoś wezwał nauczyciela, albo dzwonił po karetkę. Tego spojrzenia, które rzucił mi na odchodne, próbując ją podnieść i chyba zaprowadzić do pielęgniarki, nie zapomnę chyba nigdy.
                Szczególnie, że takim samym, wręcz idealnie identycznym właśnie się wwiercał się we mnie, sprawiając, że wnętrzności niemal mi się skręcały.
                - No? – mruknąłem, odrzucając zdjęcia na bok. Co by nie było, nie uznaję w tym mojej winy. Wariatka sama zrobiła sobie krzywdę. Ale przyznam jedno, to była jedna z lepszych akcji jakie doświadczyłem, podczas akurat dłuższego pobytu w jednym miejscu.
                Zmrużył oczy, stopniowo zaciskając i rozluźniając pięści.
                - No? – powtórzył niemal z niedowierzaniem. – Tylko tyle masz mi do powiedzenia?
                - No – wzruszyłem ramionami, otrzepując kolana i powoli się podnosząc. – Jeśli to wszystko, to ja już…
                - Chyba sobie, kurwa, żartujesz – zagrzmiał, chwytając mnie dłonią za przód koszulki i przyciągając do siebie, praktycznie dysząc mi twarz. O tyle dobrze, że jako jeden z nielicznych, na szczęście, mył zęby, więc aż tak mu nie jechało… - Niemal doprowadziłeś ją do śmierci i jedyne co teraz powiesz, to jedne pierdolone „no”?! – nachylił się nade mną, stykając nasze czoła i ciężko dysząc, łapał oddech. – No?! Tylko tyle?!
                - A co mam ci powiedzieć?! – pisnąłem niechcący, zaraz odchrząkając, żeby nie brzmieć jak jakaś dziewczynka. – Sama sobie na to zasłużyła, ja do tego ręki nie przyłożyłem!
                - Sama?! – złapał mnie jeszcze drugą ręką i potrząsnął tak, że niemal zobaczyłem fruwające ptaszki przed sobą. Czy tam gwiazdki, to teraz nieważne. 
                - Żyje, nie?! Więc odpierdol się ode mnie! – wrzasnąłem, próbując go jakoś od siebie odepchnąć, ale był jak jakiś cholerny głaz.
                - Ledwo! – warknął, nie zwracając kompletnie uwagi na moje ręce. -  Gdyby nie…
              - Więc skoro jeszcze nie gnije w ziemi, to puść mnie kurna! – kopnąłem go w piszczel, ale nie przyniosło to żadnego efektu. Oprócz, oczywiście, większego poziomu wkurwu.
              - Nie wierzę… Czy ty w ogóle jesteś człowiekiem?! – zapytał mnie z niedowierzaniem, rzucając mnie z powrotem na tą obrzydliwą kanapę.
              - Oczywiście! – warknąłem, znowu się podnosząc, ten jedynie jednak pokręcił głową.
             - Szanujesz kogokolwiek poza samym sobą? – zapytał tonem milion razy spokojniejszym niż przed chwilą. Normalnie, jak jakaś dziewczyna podczas okresu!
             Spojrzałem na niego z niezrozumieniem.
             - O co ci znowu chodzi?
             - Nieważne – pokręcił głową. – Nie powinienem był cię tu przyprowadzać…
             A nie mówiłem? Jak dziewczyna normalnie!
             - Czego ty, kurna, chcesz?! – no, teraz to ja się wkurzyłem. Nie dość, że uszkadza moje piękne ciało swoją brutalnością, to teraz jeszcze się rozmyśla!
             Rzucił mi jednak trudne do odczytania spojrzenie, znowu kręcąc głową.
             - Ty naprawdę jesteś jakimś…  - zacisnął wargi, patrząc gdzieś w bok. – Nie wiem, co ona w tobie widziała…
              Zmrużyłem oczy, czekając, aż jakoś rozwinie tą swoją durnowatą wypowiedź, ale najwyraźniej raczej nie spieszno mu było do tego.
                - Więc przytargałeś mnie tu tylko dlatego, żeby po chwili stwierdzić, że nie powinieneś? Och, gratulacje za pomysłowość – zakpiłem, klaszcząc w dłonie. – Jeszcze trochę i dostaniesz Nobla za swoje pomysły…
                - Nie przekraczaj granicy – znów na mnie spojrzał, tym razem jednak jakoś tak… ostrzegawczo. Ale, w cholerę, jeśli myśli, że jakoś tym na mnie wpłynie.
                - Jakiej granicy? – kpiłem dalej, podchodząc do niego i pchając go palcem prosto w klatkę piersiową. – Zmusiłeś mnie do przyjścia tutaj i teraz udajesz jakiegoś nie wiadomo jak zranionego człowieczka. Co, mam cię pocieszyć? Poprzytulać? Sorry, za wysokie progi jak na ciebie – parsknąłem, sekundę później otrzymując potężnego prawego sierpowego w twarz. – Czyś ty zwariował?! – krzyknąłem, z podłogi, chwytając się za policzek. Moja twarz! Moje piękne oblicze! Co za cholerny dupek!
                - Naprawdę nie wiesz, kiedy przestać? – zmrużył oczy, kucając przy mnie i jedną ręką pchając mnie z powrotem w dół, zmuszając do leżenia na podłodze. O nie, co to to nie, nie będę się go dłużej słuchał! Ale trzeba przyznać, że łapę miał ciężką, więc koniec końców, skończyłem leżąc. – Na samym początku miałem ochotę cię zabić i prawdopodobnie zrobiłbym to, gdybyś akurat się nie przeprowadził…  Potem moja złość osłabła, czas zrobił swoje, przeprowadziłem się daleko, żeby nie musieć w tych samych miejscach, w których byłeś ty i, które mi o tobie przypominały, ale… kiedy cię zobaczyłem w klasie, jak znowu coś kombinujesz… Tak cholernie bym cię dzisiaj zbił, ale uświadomiłeś mi, że nie warto dla takiego śmiecia pchać się do więzienia. Choć przyznam, wizja jak błagasz o przebaczenie, jak przepraszasz jest naprawdę… – wymruczał, przesuwając powoli rękę wzdłuż mojej klatki piersiowej, na końcu chwytając mnie i ściskając mocno za gardło, wyciskając ze mnie ciche stęknięcie z zaskoczenia. - …naprawdę zachwycająca, to jednak z przykrością z tego zrezygnuję, bo jesteś bezdusznym potworem – dodał, puszczając mnie po chwili.
                - I kto to mówi! – odparłem, po kilkusekundowym kaszlu. – To nie przede mną ostrzegają, żeby się nie zbliżać! Tylko przed tobą! – oparłem się na ręce, drugą masując sobie obolałą teraz szyję.
                On jednak tylko patrzył się na mnie, dopiero po chwili spokojnie odpowiadając.
                - Gdyby wiedzieli kim tak naprawdę jesteś… Byłbyś jednym wielkim wyrzutkiem. Ktokolwiek cię ostrzegł, zrobił to tylko dlatego, że wie, iż ze mną nie warto zadzierać, bo potem z całą pewnością kończy się w szpitalu. Jednak, póki co jesteś wyjątkiem, bo wiem, że gdybym z tobą skończył, to twoje ciało przypominałoby jedno wielkie gówno. Nawet nie licz na to, że byś przeżył.
                - Och i co, zlitowałeś się i mam być teraz wdzięczny? – zakpiłem, mimo dość gęstej atmosfery.
                - Nie – nie dał się wyprowadzić z równowagi. – Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że będziesz zdychał w najbardziej okrutnych warunkach i w iście nieludzki sposób, powoli, tak, żebyś zdążył w nieskończoną ilość żałować za wszystko co zrobiłeś, a skoro ja nie jestem zdolny by to zrobić, to zrobi to, naprawdę na to liczę, kto inny – jego chłodne jak stal spojrzenie, niemal mnie zmroziło, a słowa wbiły mi się głęboko w czaszkę.
                - Masz chore fantazje –prychnąłem, podnosząc się na nogi i otrzepując. Skierowałem się do drzwi, chcąc stąd jak najszybciej wyjść.
                - Być może, ale to nie ja jestem bezdusznym potworem – dobiegł mnie jego cichy głos i czułem jeszcze spojrzenie na plecach, gdy już praktycznie przekraczałem próg. Parsknąłem jedynie pod nosem, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi i kierując się do domu. Nie wytrzymałbym już nawet w autobusie. Już wolałem się powłóczyć przez ten nieopodal stojący park, do którego z każdym krokiem coraz bardziej się zbliżałem.
                Co by nie przyznać, jego słowa jednak w pewien sposób na mnie wpłynęły.
                Ale nie jestem przecież potworem!
                Zatrzymałem się, czując jak z chwili na chwilę, moje policzki stają się coraz bardziej mokre. Z niedowierzaniem dotknąłem i palcami, wyczuwając powoli spływające łzy. Szloch wyrwał się mojej piersi, niemal dławiąc mnie i utrudniając oddychanie. Dlaczego?!
                Podbiegłem i usiadłem pod najbliższym drzewem, próbując skryć się przed ludźmi. Nie chciałem, żeby ktokolwiek teraz na mnie patrzył.
                Ale… dlaczego płakałem? Dlaczego teraz? Dlaczego?
                Dlaczego mi to powiedział?
                Nie jestem potworem!
                Z bezradności, uderzyłem pięściami w ziemię, głowę opierając o korę i wpatrując się w lekko zachmurzone niebo, a łzy powoli wytyczały sobie ścieżkę z oczu na policzki, z policzków na szyję, wsiąkając potem w koszulkę. Zaciskałem zęby, przygryzałem wargę, robiłem wszystko, byleby nie płakać, jednak wydawało się to całkowicie niemożliwe. Skończyłem, leżąc na ziemi obfitej wręcz w wszelakie brudy i nawet nie chciało mi się myśleć, w co jeszcze. Przygryzałem pięść, niemal błagając kogokolwiek, Boga, Allaha, tych wszystkich wyobrażeń ludzkich, żeby to się wreszcie skończyło, jednak jego słowa wciąż krążyły mi po głowie, nie przestając ani na sekundę. Niemal jak nieskończony film, wspomnienie cały czas odtwarzało mi się w głowie, raz, drugi, trzeci…
                - Dlaczego? – zaszlochałem, głosem ochrypniętym po długotrwałym płaczu. Nie oczekiwałem odpowiedzi, nie teraz. Bałem się jej. Chciałem teraz tylko… żeby ktoś mnie przytulił. Czy on też się tak czuł? Płakał? Nie byłem w stanie sobie tego wyobrazić.
                Chciał, żebym poczuł to, co czuła ona? Jeśli tak… to udało mu się.
                Znienawidziłem siebie.
                Po dłuższym czasie, nie byłem już nawet w stanie szlochać, jedynie wciąż płynęły łzy. Ale to nieważne. Może naprawdę byłem potworem? Jednak, jakim cudem to nie dotarło wcześniej do mnie? Przecież wszystko wydawało się takie idealne...
                Idealne dla mnie.
                Chcę stąd zniknąć. Jak najszybciej. Jak najbardziej bezboleśnie. Ale on do tego nie dopuści, prawda? Chce mnie zniszczyć. Chce mnie zabić. Mam cierpieć. Ale czy to nie czyni z niego równie wstrętnego potwora, jak ze mnie? Czy nie jest, w takim razie, taki sam?
                Nie, oczywiście, że nie. On chce tylko zemsty. To była jego siostra, której kosztem okrutnie się zabawiłem. Oczywiste, że chce mojego bólu, żebym doświadczył jak najwięcej tego, co ona. Żebym pożałował.
                I to przecież nie koniec. Wiem to. To przecież dopiero początek, nie? Z każdym dniem będzie patrzył jak powoli się staczam ze szczytu, w sam dół. Dół przepełniony cierniami, kolcami, całym złem świata. Będzie patrzył i będzie się delektował. Nie?
                Przecież nie jest taki sam jak ja? Może zmieni zdanie? Zechce mi pomóc?
                Prychnąłem z niedowierzaniem, kręcąc mentalnie głową na moje myśli. Jestem durniem.
                Chcę się przeprowadzić. Muszę. Jak najszybciej.
                Chcę stąd uciec.
                Nie dam rady żyć w czymś takim. To mnie wykończy. Wykończy mnie tak czy siak, prędzej czy później. Nie powstrzymam tego.
                Tego chciał? To osiągnąć? Żebym załamał się? Zdumiewające jak szybko mi to przyszło. Miałem zacząć patrzeć na innych ludzi? I widzieć ich? Zrozumieć? Przecież sam jestem człowiekiem! Ale jakby… wyżej. W innej strefie, lepszy. Nie?
                Podniosłem się, siadając, tak jak spory czas wcześniej, jednak teraz już jakoś dziwnie spokojny. Otarłem twarz brudnymi dłońmi, jednak nie przejmując się tym aż tak.
                Muszę się zmienić. Ale tym razem, nie na chwilę. Chyba? Może, kiedy znajdę się już gdzieś indziej, gdzieś z dala od niego, będę w stanie normalnie funkcjonować i wrócić do tego, co wcześniej? Przecież było mi dobrze! Nie zaprzeczę…! Nie…?
                Podniosłem się z cichym stęknięciem i zmusiłem do ruszenia przed siebie, do domu. Muszę się z tym wszystkim przespać, pomyśleć.


                Odetchnąłem ciężko, pchając drzwi i wchodząc do domu. Buty na półce świadczyły o obecności rodziców. Położyłem swoje obok, następnie bez większego namysłu wchodząc do salonu, gdzie oboje siedzieli. Jednak żadne z nich nie zaszczyciło mnie spojrzeniem. Nie wiedziałem co powiedzieć, ale jakoś tak… po prostu czułem potrzebę porozmawiania z nimi. W sumie, chyba pierwszy raz. Nie wiedziałem jednak co powiedzieć, jak to zacząć, jak się zwrócić.
                - Ej… - mruknąłem cicho, jednak ani matka, ani ojciec nie podnieśli głów znad laptopów. Coś mnie zakłuło, jednak zignorowałem to, wciąż stojąc na środku. Ignorowałem też dźwięki wydobywające się z telewizora, ignorowałem krople deszczu uderzające z impetem w szyby, deszczu, który zaczął padać tuż po moim wejściu do domu. – Ma… - próbowałem wydusić z siebie to jedno, cholernie proste słowo, jednak coś mnie dławiło. To wydawało się być takie… nienaturalne, gdybym to powiedział. Ale „mamo”, przecież mnóstwo dzieci tak się zwraca do własnej matki, więc czemu nie ja?
                Bo jestem wyżej? Bo inaczej żyjemy? Inaczej się zachowujemy? Ale to nie moja wina. Nie moja.
                A to słowo wydawało się być jakieś takie… specjalne. Nacechowane tyloma dobrymi rzeczami, brzmiące tak… dobrze. Idealne, ale… nie dla mnie. Gdybym je powiedział, czy nie byłoby to bluźnierstwo? Przeciwko czemuś? Nawet nie wiem.
                Przełknąłem ślinę, czując jak w gardle narasta mi niewidzialna gula blokująca mnie przed wydaniem jakiegokolwiek dźwięku.
                - Matko – powiedziałem, ale zabrzmiało to tak… chłodno. Ostro, kpiąco, pogardliwie…
                Sapnęła cicho, wyraźnie zdenerwowana.
                - Jeśli chcesz znowu pieniędzy, to torebka leży w przedpokoju – powiedziała szybko, wciąż nie zaszczycając mnie choć przelotnym spojrzeniem. – Daj nam teraz spokój, jesteśmy zajęci.
                Mruknąłem coś potwierdzająco i wyszedłem z tego pomieszczenia, kierując się do pokoju. Nie potrzebowałem ich pieniędzy, nie teraz.
                Chciałem tylko… porozmawiać. Ale może to nie tak ma być? Może właśnie na tym to wszystko polega? Liczyć tylko na siebie, nie patrzeć na innych? Więc czemu, do cholery, on tak się nią przejął?
                Rzuciłem się na łóżko, zatapiając twarz w poduszce, po chwili jednak dochodząc do wniosku, że leżąc w ten sposób idzie się udusić, więc przekręciłem się na plecy.
                Dziwne, naprawdę czułem potrzebę, żeby z kimś porozmawiać. Z kimkolwiek. Powiedzieć mu… jej… komukolwiek to wszystko. Popchnięty impulsem, wyciągnąłem komórkę z kieszeni, zaczynając przeglądać książkę telefoniczną. Było sporo, naprawdę wiele kontaktów, jednak… nikt się nie nadawał. Nikt jakoś tak… nie odpowiadał. Podświadomie czułem, że powinienem skonfrontować się z nim jeszcze raz, ale… Bałem się. Nie zrobię tego. Dostał, czego chciał.
                Co mam więc teraz robić? Przecież nie zmienię swojego życia ot tak! To nie działa na jakieś zwyczajne pstryknięcie palcami! A przede wszystkim, czy ja naprawdę chcę cokolwiek zmieniać? Może po prostu wystarczy inne otoczenie i tyle? Problemy z głowy.
                Zerwałem się z łóżka, zbiegając ze schodów i wpadając ponownie do salonu, tym razem skupiając na sobie uwagę rodziców.
                - Kiedy się przeprowadzamy? – zapytałem bez tchu.
                - Co proszę? – matka zmrużyła oczy, marszcząc brwi i spojrzała na ojca.
                - Przecież się nie przeprowadzamy – odparł ten, równie zdziwiony, co ona. – Mieszkamy tutaj, dlaczego mielibyśmy…
                - Ale przecież zawsze się przeprowadzaliśmy. Tutaj będziemy tylko przez chwilę, a potem znowu gdzieś jedziemy, nie? – przerwałem mu, wyrzucając z siebie potok słów.
                - Nie, nie, nie – pokręciła głową kobieta. -  Wiem, że ze względu na naszą pracę nie mieliśmy stałego miejsca zamieszkania, ale, na szczęście, to już się skończyło, a przynajmniej na najbliższe parę lat, więc nie musisz się martwić, pomieszkamy tu trochę.
                - Ale… jak to? – zapytałem całkowicie skołowany. Przecież, jeśli tu zostaniemy, jeśli będziemy tu dalej mieszkać, to ten koszmar nigdy się nie skończy, dalej będę go widywał, nic już nie będę mógł zmienić, utkwię w takiej postaci, w jakiej tu przyjechałem, na jaką się ucharakteryzowałem…
                Matka coś jeszcze mówiła, ale widząc, że się zawiesiłem i żadne z jej słów do mnie nie dotarło, przerwała, wymieniła znaczące spojrzenia z ojcem i przygładziła dłońmi spódnicę, jakby niepewna, czy dobrze robi.
                - Sete? – zawołała, wyciągając mnie z przerażającego letargu i zwracając na siebie uwagę. -  Czy coś się stało? Płakałeś? Masz… jakieś problemy?
                Spojrzałem się na nią tępo. Problemy? Oczywiście, że mam problemy! A jednym z nich, a zarazem głównym jest ten cholerny braciszek Jessici!
                - Chcę się stąd wyprowadzić – walnąłem bez pardonu, uzyskując na ich twarzach cenne zaskoczenie, z którego może i bym się cieszył, ale w innej sytuacji.
                - Ale co się stało? – dziwne. W jej głosie odczułem jakby nutę troski, jednak szybko odrzuciłem tę niedorzeczną myśl. Nigdy się o mnie nie troszczyła. Dlaczego teraz niby miałaby?
                - To nieważne, chcę się stąd wyprowadzić – powtórzyłem.
                - Ale to niemożliwe, kupiliśmy ten dom…
                - Kupicie kolejny, macie pieniądze – odparłem.
                - To nie o to tu chodzi, Sete, chcielibyśmy się w końcu zatrzymać gdzieś na dłużej, odpocząć trochę – zabrał głos ojciec.
                - Więc dlaczego nie możecie odpocząć gdzieś indziej?! – warknąłem.
                - Sete! – upomniał mnie mężczyzna. -  Rozumiemy, że może ci być trudno w nowym środowisku, ale…
                - To nie o to tu chodzi! – a może jednak? Nie chciałem jednak go słuchać. – Ja tu mieszkać nie zamierzam! – tupnąłem nogą, jak dziecko, ale, koniec końców, nim przecież byłem.
                - Nie zachowuj się jak rozkapryszony bachor! – tym razem, to matka podniosła głos.
                Prychnąłem jedynie, obydwoje obrzucając spojrzeniem pełnym nienawiści po czym odwróciłem się, w pośpiechu zakładając buty i wybiegając z domu. Zignorowałem ich krzyki, nawoływania i biegłem przed siebie. Jak najdalej, jak najszybciej, gdziekolwiek, byleby zapomnieć.
                Nie liczyłem czasu, nie wiedziałem ile biegłem. Słyszałem jedynie mój ciężki oddech i dopiero, kiedy nogi odmówiły mi posłuszeństwa, opadłem na piasek. Dotarłem na plażę. Ściągnąłem buty i skarpetki, ostatkiem siły podnosząc się i ruszając powoli w stronę wody. Wokół nie było żywej duszy, co nieszczególnie mnie dziwiło zwłaszcza, że była dość późna pora i całkiem ciemno.
                Drgnąłem, gdy zimna woda obmyła moje palce, jednak parłem do przodu. Nie przejmowałem się coraz bardziej moknącymi spodniami, ani zimnem. Ignorowałem drżenie całego ciała. To nie było ważne. Nic nie było ważne.