piątek, 17 lipca 2015

Rozdział 5

                 Jak mogliście zauważyć, troszkę zmieniłam wygląd. Nie znam się zbytnio na szablonach ani typowo graficznych rzeczach, także wszelkie sugestie czy cokolwiek mile widziane. :) 
A jeśli ktoś miałby jakieś pytania, to będę odpowiadać w komentarzach. Nie przedłużając, zapraszam do czytania.


                „Wszystko w porządku?”
               
Odebrałem od niej sms-a, ale coś mnie nie ciągnęło do odpowiedzi. Przede wszystkim, czy było w porządku? Oczywiście, że nie. Wręcz przeciwnie! Jeden wielki bałagan! I to wszystko przez tego dupka numer dwa! Życie mnie boleśnie pokarało.
                Telefon zawibrował oznajmiając nadejście kolejnej wiadomości, której już jednak już nie otwierałem.
                Co jej się tak zebrało na pisanie do mnie o tak wczesnej porze? Wprawdzie szło się domyślić, pewnie chciała wiedzieć, czy przyjdę do szkoły, ale to raczej odpadało. Nie zdołałem przespać nocy, nie chciało mi się nawet, w zamian spędziłem ją na rozmyślaniu nad tym wszystkim. I, cóż, nie doszedłem do jakichkolwiek wniosków. Znaczy, był jeden: pochrzaniło się. Głównie przez niego. No… no bo jak to tak? Z jednej strony mnie nienawidził, bo skrzywdziłem tę jego siostrzyczkę, z drugiej… pocałował mnie. Co więc mam myśleć? Zrobił to z zemsty, czy coś czuje?
                Jedno jest pewne – mój biedny mózg jest zdecydowanie przeciążony tym wszystkim. Powinienem wyjechać sobie na jakieś wakacje, czy coś. Odpocząć, zdecydowanie odpocząć. Ci wszyscy ludzie mnie w końcu wykończą, a do tego, przecież, nie można dopuścić. Moja egzystencja musi trwać jeszcze sporo lat! A nie, kurcze, wykituję w tym młodzieńczym okresie, kiedy to dopiero wszystko się ledwo rozpoczyna.
                Podskoczyłem ledwo, gdy telefon rozdzwonił mi się w dłoni. Dzwoniła Maria. Nawet nieszczególnie mnie do zdziwiło. Odrzuciłem połączenie. Chwila ciszy. I znowu przychodzące połączenie. Kolejny raz odrzuciłem.  Jeszcze raz. To samo. I mógłbym tak w kółko, ale przy piętnastym  razie się zlitowałem i nacisnąłem w końcu zieloną słuchawkę.
                - No? – mruknąłem bez większego entuzjazmu.
                - Nie chcesz ze mną rozmawiać? – zapytała cicho.
                Milczałem.
                - Dlaczego? – kontynuowała. – Zrobiłam coś nie tak?
                Wciąż milczałem.
                - To przez Jasona? Connora? Nie powinnam ich wtedy zapraszać… Nie wiedziałam, że masz z nimi jakiś problem… - z każdym słowem coraz bardziej się rozkręcała, a ja jedynie słuchałem. Bo co miałem odpowiedzieć? Tak, to twoja wina? Przez ciebie już nie wiem co robić?
                To była jej wina. Ale moja też. Nie chodzi o to, że mogłem tego nie zaczynać i podobne temu pierdy. Bo tak jak teraz, tak się też wcześniej zachowywałem. I było dobrze. Tylko teraz to wszystko jest jakieś pogmatwane, kompletnie… bez planu.
                Zniszczyła mi plan. Ona. I on. Oni wszyscy. A przecież mogło pójść tak świetnie. I jeszcze rodzice od siedmiu boleści normalnie!
                -…ja naprawdę nie wiedziałam, że…- zamilkła na chwilę. – Sete? On ci coś zrobił? Boisz się go?
                Zmarszczyłem brwi. Ja? Ja się go boję? Nie wiem. W sumie? Może. Nie? Bardziej mnie wkurza, to i owszem, fakt jak nic. Ale bać, toć się raczej nie boję. Bo czego? Że się zemści? No, w sumie to już jakiś powód. Ale, ale, ja też się mogę zemścić! Żeby nie było! Tylko nie mam pojęcia jak.
                - Mam rację?
                - Oczywiście, że nie! – prychnąłem gniewnie, przyciskając mocniej telefon do ucha.
                - Ale przecież… Tak się zachowujesz…
                - Niby jak? – przerwałem.
                - Unikasz, chowasz się…
                Zacisnąłem mocno wargi, powoli wciągając i wypuszczając powietrze nosem. Niby się dogadywaliśmy, ba!, byliśmy jak te cholerne dwie krople wody, ale teraz to zdecydowanie… Zdecydowanie…
                - …stajesz się jakiś taki cichy… zamknięty w sobie…
                - Wydaje ci się – wycedziłem przez zęby.
                - Nie sądzę – zimny ton głosu, nawet z lekka zniekształcony przez telefon, jasno świadczył o tym, że komórka zmieniła właściciela. – Natomiast niech tobie się nie wydaje, że możesz nie przyjść do szkoły.
                - Nie masz na to żadnego wpływu – odparłem równie chłodno.
                - Doprawdy? Dobrze ci radzę…
                Wyłączyłem rozmowę. I telefon.
                Nie. Nie będzie mi nic kurde radził. Nie będę się go słuchał. Nie ma prawa mnie pouczać. I co z tym tonem głosu?! Kim mu się wydaje, że jest?! Nikim! Ot co!
                Zakryłem się kołdrą, aż po samą głowę i postanowiłem się przespać. Teraz. Teraz było dobrze. W samą porę. Kogo obchodzi, że już dzień? Na pewno nie mnie.
                Rodzice pojawili się w domu późnym wieczorem. Zdecydowanie zbyt mocno się tłukąc. Obudziłem się lekko spocony, szczególnie na karku i plecach, więc zdecydowałem się wziąć prysznic. Odświeży mnie trochę przynajmniej.
                Nie skupiałem się na tym szczególnie, żeby się ubrać. Po prostu wycierając się ręcznikiem, wyszedłem z łazienki do pokoju i wszystko byłoby idealnie, gdyby tam nie czekał już na mnie dupek numer dwa.
                - Co tu robisz? – znieruchomiałem, zdolny jedynie wydusić z siebie głos.
                Spojrzał na mnie, lustrując wzrokiem z góry na dół, najdłużej zatrzymując się na dolnej partii ciała, którą zaraz szybko zasłoniłem ręcznikiem.
                - Twoi rodzice mnie wpuścili.
                - Wyjdź – warknąłem, czując nagły przypływ złości.
                Ani drgnął. Pewnie nawet nie myślał się ruszyć.
                Przechylił głowę w bok, skupiając na mnie spojrzenie i uniósł brew, co nadało jego twarzy wyraźnie kpiący wyraz.
                - Bo co? Zaczniesz krzyczeć? – spytał z wyraźnie słyszalnym politowaniem.
                - Mogę – zacisnąłem nerwowo ręce na ręczniku.
                Zwrócił się do mnie całą sylwetką i podszedł kilka kroków, których identyczną liczbę się cofnąłem, jednak źle wymierzając i koniec końców trafiając na ścianę.
                - Nie podchodź do mnie – sapnąłem, wzrokiem szukając czegoś, czym mógłbym go w razie czego walnąć, ale najbliżej były jedynie poduszki leżące na łóżku.
                Pokręcił głową z rozbawieniem, nic sobie nie robiąc z moich słów. Podszedł na tyle blisko, że oparł się rękoma o ścianę mając mnie w zamknięciu.
                - Boisz się mnie – stwierdził. – I słusznie.
                - Czego ty kurna chcesz?! – próbowałem go odepchnąć jedną ręką, bo drugą wciąż przytrzymywałem ręcznik przy strategicznym miejscu.
                - Czego? – podniósł oczy do góry udając, że się zastanawia, zaraz jednak wracając spojrzeniem do mnie. – Może… cię skrzywdzić. Może zranić. Może sprawić, żebyś poczuł jak wielkim dupkiem… nie, to za słabe słowo. Chujem? Też nie. Powiedzmy, że skurwysynem. Sukinsynem. Widzisz, możesz być z siebie dumny, trudno znaleźć na ciebie jakąkolwiek obelgę, która choć w najmniejszym stopniu dałaby radę cię opisać…
                - Przestań – wycedziłem.
                - Ale przecież chciałeś wiedzieć – parsknął śmiechem. Zimnym. Nie było w nim słychać ani grama wesołości. – Wiesz… mam już twoją uwagę. Powiedzmy, że dałeś się schwytać. Myślałeś, że jesteś wszystkowiedzący, masz wszystkich w garści, a tak naprawdę… tylko z ciebie ignorant. Cholerny ignorant. Chcesz wiedzieć, o co mi chodzi? Myślę, że bardzo dobrze się tego domyślasz, ale wiesz co? Mimo wszystko, czuję coś do ciebie i nie… nie patrz się na mnie takim wzrokiem, w końcu „od nienawiści do miłości tylko jeden krok”. Chociaż trudno mi wybrać, czy to pierwsze, czy drugie…
                Wpatrywałem się w niego bez słowa. To brzmiało jak słowa jakiegoś popaprańca! Jakby się nie mógł zdecydować, czy chce mi wyznać miłość, czy może lepiej jakby mnie zabił, albo cholera wie co jeszcze. Brakowało mu już chyba tylko noża, żeby mi jeszcze zaczął nim wymachiwać przed twarzą.
                - Czego ty chcesz? – wydusiłem słabo.
                - Czego? – powtórzył. – Zemsty. To już powiedziałem. Problem w tym, że… - zawiesił się patrząc na mnie. Nachylił się opierając swoje czoło o moje, jednak nie robiąc nic więcej. - …że jednak w jakimś sensie coś mnie do ciebie przyciąga. I byłbym nawet gotów rozważyć opcję zaprzestania mszczenia się, ale drażnisz mnie.
                - No przepraszam bardzo – burknąłem obrażony.
                Uśmiechnął się. Kącikiem ust wprawdzie, ale jednak.
                - Mam cholerną ochotę przetrzepać ci tyłek – korzystając z chwili nieuwagi, wyrwał mi ręcznik z ręki i wyrzucił za siebie.
                - Co… ty?! – momentalnie poczułem gorąc na policzkach, chociaż wcześniej jakimś cudem się jeszcze trzymałem. Odruchowo skierowałem od razu ręce w dół, żeby zakryć małego i skuliłem się nieco, ale dupek szarpnął mnie za nadgarstki i przyszpilił do ściany.
                - …i to bardzo – kontynuował, z niemałym uśmieszkiem, patrząc w dół. - Ale wiesz co? - szepnął cicho, dmuchając mi w ucho i wywołując drobny dreszcz. – Z tym jeszcze możemy poczekać, aż sam będziesz mnie o to błagał.
                - Chyba… kpisz…
                - Skądże – przyssał mi się do szyi, co trzeba było przyznać, zrobił dość delikatnie jak na niego. Wpierw lekko ugryzł, żeby zaraz się zassać i zostawić po sobie wyraźny ślad. Przysunął się do mnie całym ciałem, puszczając po chwili nadgarstki, jakby będąc pewnym, że już go nie odepchnę. Dłonią przesunął wzdłuż pleców i chwycił za pośladek, drugą wplatając we włosy. Stłumił wszelkie moje protesty mocnym pocałunkiem. Nie czekał aż się przystosuję, cokolwiek. Po prostu brał. Brał co chciał.
                Chwyciłem go za koszulkę, będąc jedynie w stanie mielić jej materiał między palcami. Niby chciałem go odepchnąć, niby próbowałem, w końcu wszystko w mojej głowie wręcz biło na alarm, że to podstęp. Nie powinienem ulegać. Ale… Sposób w jaki naciskał swoimi ustami na moje… Jak przygryzał lekko moją dolną wargę, żeby się na niej zassać. Jak sprawnie operował językiem, muskając nim moje podniebienie…
                Gdyby nie ściana, gdyby nie to, że mnie do niej wręcz przyciskał, to upadłbym. Jestem pewien. Nogi mi drżały jak po jakimś wielkim wysiłku, przebiegnięciu maratonu, a to tylko… Tylko cholerne wymienienie śliny!
                Nie wiem ile to trwało. Nie wiem nawet co czułem. Oprócz gorąca obejmującego całe moje ciało? Chyba nic więcej.
                Ale w końcu skończył. Przerwał. Nie odsunął się.
                - Zakochasz się we mnie – stwierdził pewnie.
                Nie odpowiedziałem. Nie musiałem. Nie czekał na to nawet.
                Ignorowałem ból jaki sprawiał mi mały, który stał na baczność niczym żołnierz. Nie ruszałem się. Tylko patrzyłem mu w oczy, próbując coś w nich wyczytać, cokolwiek. Ale nie przedstawiały nic. Nie było w nich ciepła, nie było troski… Ha! Co ja zresztą bredzę. Nie ma najmniejszych szans na coś takiego, nie mam co liczyć. Czemu w ogóle miałbym to robić?
                - To twój plan? – zapytałem po dłuższej chwili, ignorując nawet nagle powstałą chrypę. Odchrząknąłem. – Mam się w tobie zakochać i co?
                Milczał.
                - Zostawisz mnie? – kontynuowałem. – To się nie trzyma kupy.
                Spojrzał na mnie ostro, choć różnie można było to odebrać, przez wzgląd na to, w jakiej obecnie sytuacji się znajdowaliśmy.
                - Zemszczę się – powiedział cicho, jakby była to obietnica.
                - Nie sądzisz, że mówienie czegoś takiego, nie ułatwia ci sprawy? – zakpiłem.
                Patrzył mi głęboko w oczy, milcząc przez dłuższą chwilę.
                - Może cię kocham… nie, może się zauroczyłem, choć kompletnie nie wiem czym, bo jesteś dla mnie śmieciem. Może się mylę i po prostu nienawiść mnie zaślepia, przez co nie widzę tego prawidłowo. Chcę cię skrzywdzić, nie ukrywam tego. Chcę, żebyś cierpiał i to bardzo. I chciałbym to wywołać. Żebyś ryczał, krzyczał, rwał sobie włosy z głowy… Ale z drugiej strony, powstrzymuję się. Bo nic, prócz samej, suchej satysfakcji, nic mi to nie da. Moja siostra już o tobie nie pamięta, nie chce. Mam głęboką nadzieję. Ty po prostu nie myślisz – odsunął się, dając mi odejść.
                - Myślę…
                - Nie – przerwał mi. – Nie mam planu. Zakochasz się we mnie, tak powiedziałem. Tak mówiłem. Ale to nic nie da.
                Sięgnąłem szybko po najbliższe gacie i wciągnąłem szybko na siebie.
                - Więc czego kurna chcesz? – warknąłem. Boże, w koło Macieju, non stop drąży ten sam temat.
                - Nie wiem – usiadł… bardziej by pasowało określenie opadł na łóżko. Ani na sekundę nie spuszczając ze mnie wzroku. Pokręcił głową – Po co to robisz?
                - Co? – burknąłem, zakładając na siebie jakąkolwiek koszulkę i krzyżując ramiona na klatce piersiowej. Już mi zdążył opaść. Gratulacje, nie ma co.
                - To… wszystko – machnął bezsensownie ręką. – Po co to całe udawanie?
                - Żeby było ciekawie? – zapytałem retorycznie patrząc na niego jak na kretyna.
                - Naprawdę?
                - Co…
                - Naprawdę coś takiego jest dla ciebie ciekawe? Że wyrządzasz komuś krzywdę?
                - Nie wyrządziłem nikomu krzywdy!
                - Moja siostra…
                - Twoja siostra sama się do mnie pchała, ja jej nie chciałem, a już tym bardziej do niczego nie zmuszałem!
                - I może jeszcze…
                - Czego ty nie rozumiesz?! – nie przejmowałem się, że rodzice mogli cokolwiek usłyszeć. I tak są godni pożałowania, nie ma co się pilnować. – Sama się zaczęła szlajać, może ćpać, nie wiem, nie obchodziło mnie to, sama sobie zniszczyła życie, ja nikomu nic nie zrobiłem!
                Wstał, zaciskając dłonie w pięści. Krew buzowała mu w żyłach, to się dało określić na oko.
                - Nie moja wina, że postanowiła zrobić cały ten teatrzyk z podcinaniem sobie żył, ja jej do tego nie zmuszałem, ba!, ręki do tego nie przyłożyłem, więc, do cholery jasnej, czemu tak się mnie czepiasz?!
                - To ty byłeś głównym powodem jej problemów – wysyczał. Niesamowite jak człowiek szybko jest w stanie się zmienić, od kogoś napalonego po wręcz buchającego wściekłością.
                - Nie ja – wysyczałem równie jadowitym tonem. - ...a to, że sama sobie coś ubzdurała. Nie ja jestem potworem. Udajesz, że niby jesteś taki święty, nie wiesz co robić, niby mnie nienawidzisz, a tak naprawdę zachowujesz się gorzej ode mnie! Nie dajesz mi cholernego spokoju, czepiasz się wszystkiego, wykorzystujesz siłę i próbujesz mi wmówić, że jestem czemuś winien! Postawmy sprawę jasno, ja nic nie zrobiłem. A wy jesteście siebie warci.
                - Odwołaj to.
                - Sam sobie to odwołaj. I odczep się ode mnie, ty przychlaście!
                Ino, szło się domyślić, że mnie walnie. Że mocno, to tym bardziej. Że zaboli, to w ogóle.
                - Jesteś psychiczny i tyle! Oboje jesteście! – że się nie zamknę, to już nie bardzo. Bo zresztą, czemu miałem niby milczeć? Byłem niewinny jak dziewica!
                Kopnąłem na oślep, z satysfakcją widząc jak zwala się na podłogę trzymając za krocze i rzucając mi wściekłe spojrzenie.
                - Mówisz, że nie myślę, ale to ty jesteś tu pozbawiony rozumu! Udajesz pokrzywdzonego, może nawet bardziej niż twoja siostrzyczka, ale wiesz co? To ty tu najbardziej krzywdzisz.
                - Nie wmówisz mi, że tym razem…- zaczął cicho.
                - Owszem. Może teraz, podkreślam teraz, miałem taki plan, ale zrezygnowałem. Coś, czego ty nie potrafisz…
                Chwycił mnie za kostkę i pociągnął mocno, przez co straciłem równowagę i uderzyłem tyłkiem o podłogę.
                Miałem go już serdecznie dość. Dość, że wyraźnie cieszył się tą swoją przewagą siły. Wziąłem zamach i przywaliłem mu w twarz. Pierwszy raz. W końcu. Właściwie.
                Oddał mi, ale nie pozostałem mu dłużny. Chciał się bić? Proszę bardzo! Skończyliśmy więc lejąc się na  podłodze, w całej tej plątaninie rąk i nóg usiłując się nawzajem i obronić i uderzyć drugiego. Tu nie było zwycięzcy. Po prostu chodziło o rozładowanie. Nie przejmowaliśmy się krwią. Niczym.
                Nawet okrzykiem mojej matki, która, zwabiona hałasem, zdecydowała się w końcu do mnie zajrzeć. Ani tym, że próbują nas rozdzielić. Nie przejmowaliśmy się ranami. Patrzyliśmy się na siebie spod byka, kiedy nas opatrywali. Puszczaliśmy uszami te wszystkie pouczenia.
                Jedno trzeba było przyznać.
                W końcu coś sobie wyjaśniliśmy.
                Nie pożegnał się, wychodząc. Nie odprowadziłem go wzrokiem. Znowu leżałem na łóżku. Ale nie przetwarzałem tym razem już niczego. Choć adrenalina zdążyła już zejść, nie przejmowałem się bólem. Było dobrze. I, co mogłem sam przyznać, idiotyczny uśmieszek towarzyszył mi, aż zaśnięcia.
                Następnego dnia poszedłem do szkoły. Nie przejmowałem się licznymi siniakami zdobiącymi moją twarz. Miałem w głębokim poważaniu, co sobie o mnie pomyślą. Przestałem już udawać. Będę, kim jestem.
                On też przyszedł. Spojrzeliśmy po sobie ponuro, ale żaden nie przeprosił. Nie trzeba było. Porządne obicie sobie, zarówno twarzy jak i całej reszty ciała, było nam cholernie potrzebne. Ale czas, żeby efekty zeszły, też.
                Maria wyraźnie zbladła i zasłoniła sobie ręką usta, gdy tylko mnie ujrzała. Ale nic nie powiedziała, ściągając plecak z krzesła obok siebie. Czekała na mnie.
                Czułem, że coś się zmieniło.
                I nawet… podobało mi się to.
                Nie wracaliśmy już do tej rozmowy. Nie komentowaliśmy naszych psychicznych gadek. Nie było tematu. Zostawiliśmy za sobą przeszłość.
                Po jakimś czasie, Maria zeszła się z Jasonem. A ten ubłagał mnie, byśmy zamienili się miejscami, więc koniec końców, wróciłem do mojej ławki. W końcu mojej.
                Życzyłem im dobrze. Choć mimo wszystko, nie wydawał mi się być dla niej odpowiednią partią, to jednak nie zaprzeczyłbym, jeśli mowa o tym, że obojga do siebie ciągnęło. Nawet całkiem przyjemnie było na nich patrzeć. Dopóki, rzecz jasna, nie przekraczali granicy.
                Ale inaczej miała się sprawa ze mną i z Connorem. Nie odzywał się do mnie, sam nieszczególnie o to zabiegałem, jednak myślałem, że koniec końców, coś jednak wyjdzie. Czasami nieświadomie wodziłem za nim wzrokiem, dopiero po dłuższej chwili się na tym przyłapując, ale on jakby starał się mnie nie zauważać. Wymazać mnie ze swojego życia. W pewnym sensie, robiłem to samo, jednakże… on zdawał się wypominać przeszłość.
                Nie wiem, czy mi to przeszkadzało. Trudno stwierdzić. Ja sam mu jakby… wybaczyłem. Zapomnieć… co się dało, to zapomniałem, choć te cztery słowa dość często krążyły mi po głowie.
                Zakochasz się we mnie.
               
Nie. Nie chodziło o to, że się zakochałem. Nie czułem, żeby coś takiego miało miejsce. Nie czułem tych wszystkich motylów w brzuchu, nie podniecałem się jego widokiem… Może sam jego stosunek do mnie, studził skutecznie mój zapał? Nie umiałem tego stwierdzić. Czasami tylko chciałem z nim porozmawiać. Na spokojnie. Czasami chciałem wyciągnąć do niego rękę i chwycić. Zatrzymać. Żałowałem, gdy nie przychodził z jakiegoś powodu do szkoły, sam byłem, jak na siebie, całkiem pilny.
                Nawet się podziwiałem jeśli chodziło o ogólną cierpliwość. Do niego. Zdążyłem się domyślić, że coraz bardziej mnie unikał. Nie ignorował. Unikał. Zachowywał się dziwnie. Zamknął się w sobie? Może? Chyba tak. Jakoś tak zrobiło się wokół niego pusto. Cicho. Ludzie przestali go otaczać. Albo on przestał się nimi otaczać. Na jedno chyba wychodziło. Bądź co bądź, w końcu złapałem go, gdy już było po lekcjach, a korytarz praktycznie opustoszał. Sam nie wiem jakim cudem, może to zrządzenie losu?
                - O co ci chodzi? – zapytałem bez ogródek, trzymając go za ramię, którego nawet nie starał się wyrwać. Stał do mnie tyłem, w końcu, złapałem go w ostatniej chwili, musiałem nawet nieco podbiec, żeby nie zgubił mi się z oczu. Nie odwracał się.
                - Czego? – zapytał cicho. Niby niegrzecznie, ale… jakby nie miał siły. Może nie miał siły, by przyznać, że jednak jestem całkiem niezły. Bo, mimo wszystko, otoczyłem się całkiem niezłym wiankiem znajomych, co nawet nie było za specjalnie trudne.
                - Co jest… z tobą? – szczerze, nie wiedziałem, co powiedzieć. Jak zacząć. Raczej działałem pod wpływem impulsu. Nie namyśliłem się.
                - A co ma być? – westchnął. Głośno. Głęboko. Nie pasował mi. Szarpnąłem go za ramię, odwracając w swoją stronę. Zabawne, że wcześniej to on praktycznie robił ze mną co chce, a teraz role się odmieniły.
                 Tyle, że teraz przedstawiał sobą raczej marny obraz. Miał podkrążone oczy, z lekka spuchnięte powieki, a skóra na twarzy tak jakby mu się opinała… Dość mocno na wystającym podbródku, ale prędze te policzki… Nie umiałem go opisać, no, obraz nędzy i rozpaczy.
                - Co…
                - Nie zaczynaj – pokręcił głową, przymykając na chwilę oczy. – Nie udawaj, że jesteś troskliwy, nie potrzebuję kolejnego fałszu.
                - Co tu bredzisz? Człowieku, coś ty ze sobą zrobił? – nadal trzymałem go za ramię. Chude. Jakoś stracił z sylwetki. Wychudł.
                Rzucił mi trudne do odgadnięcie spojrzenie. Milczeliśmy.
                - Miałeś rację.
                - Z czym?
                - Z nią. Ze wszystkim – znowu westchnął. Zrobił ruch ręką, jakby chciał nią machnąć, ale w ostatniej chwili stwierdził, że to wymaga użycia zbyt dużo siły, więc opuścił ją, żeby zwisała, tak jak wcześniej.
                Przyznał mi rację. Ale nie o to mi chodziło.
                - Nie o to mi chodzi – powiedziałem.
                Patrzył się na mnie beznamiętnie. Jak kukła.
                - Czego chcesz?
                Moje własne słowa. Czego chciałem?
                - Prawdy – rzekłem.
                - Myliłem się – jego spojrzenie się nie zmieniło. Nawet nie patrzył się bezpośrednio na mnie. Przeniósł wzrok. Gdzieś dalej, ponad ramię. Zdążyłem go przerosnąć? Czy tylko się tak kurczył?
                - Nie o to mi chodzi – powtórzyłem uparcie.
                Nie ruszył się. Potrząsnąłem nim. Nic nie zrobił. Mrugnął chociaż? Nie dałbym sobie ręki uciąć.
              - Co się z tobą stało? – wyglądał jak wrak człowieka. Ba! Zachowywał się. Albo nie, nie zachowywał się, przecież praktycznie się nawet nie poruszał!
               - Nic się ze mną nie stało – zmarszczył lekko brwi. W końcu. Jakaś oznaka, że jednak łapie, coś do niego dociera.
               - Schudłeś…
               Westchnął.
               - Nie będę udawał, że jestem troskliwy. Dobra. Oboje dobrze wiemy, że nie. Ale możesz mi w końcu, do cholery jasnej, wyjaśnić, co się z tobą stało? – chwyciłem go za drugie ramię i mocno potrząsnąłem. Wykrzywił twarz w grymasie to niby bólu, niby obrzydzenia, niby… nie wiem czego. Złapał mnie za rękę, jakby chcąc powiedzieć, żebym tak nim nie machał. Jego palce były lodowate. Chude, kościste. Chwyciłem go za nadgarstek, przyciągając lekko do siebie. Widoczne żyły, wysuszona skóra. Praktycznie się sypał.
               Puściłem rękę, która bezwładnie opadła.
               - Coś ty ze sobą zrobił? – zapytałem z niedowierzaniem.
               Wzruszył ramionami. Ledwo.
               - Jadłeś coś w ogóle?
               Odwrócił wzrok gdzieś w bok.
               - Piłeś chociaż?
               Nie ruszył się.
               - Dlaczego?
               Nie odpowiedział.

piątek, 3 lipca 2015

Rozdział 4

 

                Praktycznie nie mogłem uwierzyć, że dane mi było spotkać kogoś takiego jak Maria. Wydawała się być wręcz moim lustrzanym odbiciem, a każda minuta spędzona w jej towarzystwie pomagała dojść mi do jako takiego komfortu psychicznego.
                Jeszcze trochę i mógłbym nazwać się narcyzem, bo, w końcu, wychodzi na to, że przebywanie samemu ze sobą jest najlepszą opcją, a tak? Mam jeszcze kogoś.
                To wszystko psuje jedynie fakt, że ten dupek, jaśnie pan Connor, od razu wymyśla jakieś niestworzone rzeczy, a przecież siebie bym nie skrzywdził! No nie? To raczej oczywiste. Ale ten będzie drążył swoje. Cóż, gdyby tylko ignorowanie go było takie proste…
                Bawiły mnie zazdrosne spojrzenia rzucane ukradkiem przez Jasona. Niby próbował się z tym jakoś kryć, ale ilekroć przebywałem blisko dziewczyny, on mocno zaciskał usta i starał się zajmować wszystkim, tylko nie patrzeniem na nas. Co mu nie wychodziło, rzecz jasne.
                Można by pomyśleć, że po upływie paru tygodni, coś mogłoby się w końcu unormować, ale jedyne, co mogłem zauważyć, wraz z upływem czasu, to fakt, że Connor nareszcie nauczył się trzymać łapy przy sobie i zazwyczaj, jak już znajdował się w pobliżu, rzucał mi groźne spojrzenia. Ha! Jakbym się go bał… Może w końcu zrozumiał, że nie mam już złych zamiarów wobec kogokolwiek? No, powiedzmy…
                Jason natomiast wciąż zachowywał się w ten sam sposób, ani razu nawet nie próbując zagadać do Marii, ale cóż… to już nie mój problem. Ja mu pomóc nie zamierzałem, chyba że sam by mnie o to błagał, aczkolwiek nawet wtedy byłaby to mocno dyskusyjna sprawa, czy bym się zgodził.
                Koniec końców, może nawet nie powinno to nikogo za specjalnie zdziwić, ale stworzyliśmy z Marią, pewnego rodzaju, specyficzną parę. To znaczy, niby dogadywaliśmy się świetnie, czasami nawet nie musieliśmy nic mówić, a i tak się rozumieliśmy, ale… nic poza tym. Kompletnie nic. Byliśmy jedynie na stopie przyjacielskiej, ale dziewczyna uparła się, żebyśmy trochę poeksperymentowali, więc zgodziłem się. Bo co mi szkodzi? Może być zabawnie. Jak wtedy, gdy uczyłem ją całować czy nawet w nieco ostrzejszych sytuacjach. Nic nie traciliśmy, a jedynie ona miała więcej doświadczenia, a ja zabawy.
                Gdy wpadła więc na pomysł, żeby pewnego pięknego, niezwykle gorące wieczoru udać się na plażę, w towarzystwie paru butelek przemyconego ukradkiem alkoholu, bez wahania się zgodziłem.  I tak właśnie dochodzimy do aktualnej sytuacji, gdzie leżałem wykończony i nagi na piasku, przez wcześniejszą zabawę zmuszony ściągnąć przemoczone wtedy ubrania, a ona, również w stroju Ewy, bawiła się komórką, mamrocząc jakieś głupoty pod nosem, na które nie zwracałem kompletnie uwagi, skupiając się całkowicie na migoczących gwiazdach. Wydawały się jakby raz przybliżać, raz oddalać, a skupienie na jednej było wręcz niemożliwe, więc po kilku próbach starania, zrezygnowałem.
                - Sete… - zajęczała, chcąc zwrócić na siebie moją uwagę, co w żadnym stopniu nie poskutkowało. – Setuś… No, ej, co to ma być… - oburzona moją ignorancją, przeturlała się do mnie, najprawdopodobniej z zamiarem połaskotania, ale zaraz gdy tylko uniosła rękę, od razu ją opuściła na środek mojej klatki piersiowej i tam już zostawiła. – Powinieneś przypakować – zaśmiała się cicho, chowając głowę w moim ramieniu. Oburzony, próbowałem ją początkowo odepchnąć, ale że przyczepiła się jak rzep do psiego ogona, to dałem sobie spokój.
                Cisza, jaka nas otaczała, skutecznie mnie usypiała, i, co zdołałem wywnioskować po cichym chrapaniu, nie byłem jedynym, na którego tak działała.
                Leżeliśmy więc nadzy, gdzieś w ustronnym miejscu na plaży. Ja, ledwo przytomny i ona, już śpiąca. Byłbym okrutnym kłamcą, gdybym nie przyznał, że naprawdę mi się tu podobało. Nikt nam nie przeszkadzał, było cicho i spokojnie, upojeni alkoholem… czego jeszcze chcieć więcej od życia?
                Leniwy uśmiech wpełzł mi na usta i przymknąłem powieki, oddając się w ramiona Morfeuszowi, nie zdawałem sobie sprawy z tego, co może nas czekać po obudzeniu się.
                - …Tam są!
                - Jesteś pewien? Może to jacyś inni…
                - Jego bym poznał wszędzie.
                - Ale… chyba nie byliby na tyle głupi, żeby…
                - Och, sam w to nie wierzysz, oczywiście, że są!
                Z każdą sekundą, głosy zdawały się narastać, ale jakby wciąż były gdzieś za mgłą… daleko.
                - Nie wierzę…
                - Ta, można było się tego spodziewać.
                - Ale…
                - Nie strugaj miękkiej kluchy i weź się w końcu w garść! Przecież widzisz jasno i wyraźnie…
                Cichy, znajomy jęk zaledwie parę centymetrów ode mnie, oraz ta głośna rozmowa zmusiły mnie w końcu do otworzenia oczu, choć był to nie lada problem.
                - Co jest? – wychrypiałem, zasłaniając sobie twarz przedramieniem. Za jasno. Zdecydowanie za jasno, choć być może ledwie świtało.
                - Co? – ktoś powtórzył, zaraz chwytając mnie za tę biedną rękę i szarpnięciem zmuszając do podniesienia się i wsparcia się o drugie ciało, gdyż nie byłem w stanie ustać na nogach. Za dużo akcji jak na jeden poranek. Tylko… ten zapach. Wiedziałem, że znam ten zapach, ale nie mogłem sobie przypomnieć skąd. Oczy wciąż trzymałem zamknięte bardziej niż na całej tej sytuacji, skupiając się na tępym, pulsującym bólu głowy.  – Też chcielibyśmy to wiedzieć.
                - Coście tu robili? – zapytał z niedowierzaniem drugi głos, jednak odpowiedzi nie uzyskał. Powoli przypominałem sobie wczorajsze wydarzenia, jednak wszystkie te hałasy działały na mnie wyjątkowo źle. Miałem wrażenie, że jeszcze trochę i głowa mi wybuchnie.
                Osoba, o którą się opierałem, ba!, na której praktycznie wisiałem, trzymała mnie jedną ręką mocno w pasie nie dopuszczając do opadnięcia na piasek, a drugą czymś mnie okrywając. Ale to nie było ważne. Chciałem… musiałem coś natychmiast wziąć, bo ten ból był gorszy od palenia żywcem, czy cholera wie czego jeszcze. O dziwo, na szczęście, nie zbierało mi się na wymioty, czego nie mógłbym powiedzieć o dziewczynie i wydawanych przez nią odgłosach.
                - Dobra, ja go wezmę, ty się nią zajmę, potem z nich wszystko wyciągniemy – odezwał się mój wieszak, jednak bardziej niż na znaczeniu jego słów, skupiłem się na ich brzmieniu. Miał taki niski, chropawy, przyjemny głos…
                Jęknąłem cicho… albo głośno, w każdym razie, nagły ruch spowodowany przez wzięcie mnie na ręce poskutkował kolejnym promieniem bólu, więc zacisnąłem jedynie powieki i wtuliłem się bardziej w ciepłe ciało, chcąc jak najszybciej umrzeć, albo coś w tym stylu. Wszystko, byleby już przestało mnie tak boleć.
                Nie słuchałem czy jeszcze coś mówił, zapadałem powoli w sen i nie starałem się tego nawet powstrzymać. Brak świadomości był w tym przypadku lepszy niż cokolwiek.
                Zmarszczyłem nos, z niepokojem wciągając nieznajomy mi zapach pomieszczenia, w którym przebywałem. Dłońmi przejechałem wpierw parę razy po twarzy, dopiero po chwili otwierając oczy i rozglądając się wokoło. Od razu dostrzegłem na szafce obok łóżka, szklankę wody i opakowanie tabletek przeciwbólowych, bez wahania sięgając po jedno i drugie, dopiero po dokonaniu tego wszystkiego, podnosząc się do siadu i spuszczając nogi na podłogę.
                Cóż, na pewno nie przebywałem u siebie.
                I, cóż, na pewno nie chciałem tu przebywać, po tym jak najbardziej znienawidzona przeze mnie osoba, właśnie weszła do środka, zamykając za sobą drzwi i stając centralnie przede mną skrzyżowała sobie ramiona na klatce piersiowej.
                - Już się obudziłeś? – zapytał kpiąco.
                - Jak widać – odparłem równie niemiło.
                Zmrużył gniewnie oczy, zaciskając wargi, jednak nie trwało to dłużej niż parę sekund.
                - Możesz mi wytłumaczyć, coście tam robili? Nago?
                Wzruszyłem ramionami, patrząc na jakiś punkt za nim.
                Parsknął, rozplatając ręce i podchodząc do mnie, nachylił się.
                - Dobra, pewnie nie wyraziłem się jasno. Masz mi powiedzieć, co robiliście na tej plaży – jego ton nie pozostawiał jakichkolwiek złudzeń, że wystarczy jedno słowo, a naprawdę się wścieknie. Tyle, że co mnie to obchodzi?
                Oburzony jego zachowaniem, odsunąłem się do tyłu na łóżku, jednak ten chwycił mnie za łydkę i przyciągnął do siebie, sprawiając, że opadłem na plecy. Szybko wykorzystał okazję i kolanem oparł się o materac pomiędzy moimi nogami, a rękami przyciskając moje nadgarstki do łoża. – Mów!
                - Nie jesteś moją matką, daj mi spokój! – wrzasnąłem, próbując wyszarpać się spod bolesnego ucisku, jednak nie było mi to dane.
                - Nie, ale jeśli chcesz, to mogę wezwać twoich rodziców i opowiedzieć im o wszystkim – zagroził, nijak nie przejmując się moimi próbami ucieczki.
                Prychnąłem głośno.
                - I tak się nie przejmą –powiedziałem bez cienia strachu, ale i z pewnością patrząc mu oczy.
                Dupek skwitował to jedynie wzruszeniem ramion.
                - To czy się przejmą, czy nie, to ich sprawa. Ja chcę wiedzieć, co wy tam robiliście.
                - Po cholerę? – serio, po co?
                - Bo chcę – warknął.
                - To sobie chciej – odpyskowałem.
                - Naprawdę nie jesteś w sytuacji, żeby mi się stawiać, więc nawet nie próbuj – wyszeptał złowrogo.
                - Wolałbym wiedzieć, co tu w ogóle robię – również zniżyłem głos.
                Westchnął głęboko, unosząc głowę i przewracając oczyma odczekał chwilę nim ponownie zdecydował się coś powiedzieć.
                - Ty naprawdę nie rozumiesz w jakiej pozycji się teraz znajdujesz? – zapytał retorycznie, jakby z niedowierzaniem. – Mogę teraz zrobić z tobą co tylko zechcę, a i tak się jeszcze stawiasz… - pokręcił głową jakby nad moją głupotą, a przynajmniej tyle mogłem się domyślić z jego tonu i całej tej postawy ciała.
                - Strugasz chojraka, ale i tak nie masz jaj, żeby cokolwiek zrobić – rzuciłem, zaraz jednak sycząc, gdy gwałtownie ścisnął mi nadgarstki, a kolano docisnął do krocza zakrytego jedynie bokserkami, które nawet nie wyglądały znajomo.
                - Stawiaj się dalej, a skończysz naprawdę marnie – zagroził, przechylając głowę i mierząc mnie z góry na dół.
                - Masz jakiś problem?! – nie wytrzymałem.
                - Owszem.
                - To zejdź ze mnie w końcu!– ponownie próbowałem się wyszarpnąć, ale nie dało to żadnego efektu, oprócz bólu w moich biednych rękach.
                - Nie, dopóki mi nie…
                - Rany, piliśmy tam tylko, jasne?! Nic więcej – wrzasnąłem, mając już serdecznie dosyć całej tej chorej sytuacji. Naoglądał się jakiś dziwnych filmów i teraz proszę! Zryła mu się bania i wyżywa się na mnie!
                - Więc czemu byliście nadzy?
                - Zabawa! Mówi ci to coś? – miałem ochotę dodać parę epitetów, ale jego groźny wzrok w pewien sposób ostudził moje zapały.
                Przynajmniej wyglądało na to, że moje odpowiedzi jakoś do niego trafiały, a przynajmniej starał się je przemyśleć.
                - I nic więcej nie robiliście? – zapytał podejrzliwie, nie spuszczając ze mnie przeszywającego spojrzenia.
                - Nie! A nawet jeśli byśmy coś zrobili, to nic ci do tego!
                Odpuścił w końcu, puszczając mnie i ponownie stając przed łóżkiem. Podniosłem się do siadu i, nie patrząc na niego, zacząłem rozmasowywać z lekka zsiniałe już nadgarstki. Cholerny dupek!
                Nie wiem, czy mi uwierzył, ale kij z tym! Gdyby nie to, że miał, kurna, przewagę siłową, to bym mu tak przyłożył, że już nigdy by się nie pozbierał! A tak? Muszę tu tkwić, cholera wie dlaczego i jeszcze się tłumaczyć, jakbym popełnił jakieś przestępstwo.
                Rzuciłem mu wściekłe spojrzenie, zauważając, że szykował się do powiedzenia czegoś, co jednak trudno mu przychodziło.
                - Sorry – mruknął jednak, patrząc wymownie na moje ręce.
                - Nie musiałbyś przepraszać, jakbyś nie był takim chorym pojebem – warknąłem w zamian. – Mogę teraz łaskawie wiedzieć, skąd, do cholery, się tu wziąłem?
                - Przyniosłem cię – odpowiedział, bez choćby mrugnięcia okiem. – Jason wziął Marię, jeśli cię to martwi.
                - Jason? – powtórzyłem, bo myślałem, że się przesłyszałem. Ten jednak kiwnął głową na potwierdzenie. – Skąd się tam w ogóle wzięliście?
                - Maria wysłała mu sms-a, że… - zamilkł, zastanawiając się, czy może mi przekazać jego treść. - …nieważne.
                Sapnąłem, z niedowierzaniem kręcąc głową. Będę musiał się jej potem dopytać, co, u licha, mu powypisywała.
                - A ty skąd się wziąłeś? – dopytałem podejrzliwie, bo wspomniał tylko o Casanovie.
                - Do mnie też coś wysłała – wzruszył ramionami, nie mając najmniejszego zamiaru zdradzać mi nic więcej.
                - Nie sądzisz, że mam prawo wiedzieć, co wam tam powypisywała, skoro znowu – mocno zaakcentowałem to słowo. - …potraktowałeś mnie jak jakieś…
                - Gówno? – przerwał mi, dopowiadając. Za to słowo, podniosłem się i nim zdążył się zreflektować, przywaliłem mu z pięści w twarz. Choć jedynie odwrócił głowę w bok wskutek uderzenia, to i tak byłem z siebie dumny. W końcu! W końcu mu przywaliłem! Nie dane mi było jednak cieszyć się tym zwycięstwem, bo zaraz otrzymałem równie, jak nie z nawiązką mocniejszy cios, który posłał mnie na podłogę.
                - Ty chuju – wycharczałem, trzymając się za nos, który coraz mocniej mi krwawił. A jemu nie było nic! Poza czerwonym policzkiem, nic!
                Uniosłem się na kolana, trzymając się za przegub i pochylając głowę.
                - Było się nie unosić – mruknął jedynie. – I zważaj lepiej na słowa, bo nie będę tego tolerował.
                - Ja jakoś nie toleruję ciebie, a i tak cały czas się naprzykrzasz! – z coraz większym przerażeniem obserwowałem powiększającą się ilość cieknącej krwi przez palce i skapującej na podłogę.
                Usłyszałem jedynie westchnięcie i po chwili pojawił się przede mną, kucając.
                - Pokaż to – odczepił moje palce, z delikatnością o jaką bym go nie posądzał, szczególnie, że praktycznie minutę temu to właśnie on sprawił, że znajduję się w takim, a nie w innym stanie. -  Nie jest złamany…
                - Na twoje szczęście – warknąłem, na co uniósł tylko brew, ale nie skomentował. Wstał na chwilę, idąc gdzieś, zaraz jednak wracając i chwytając mnie pod ramię, podniósł, żebym usiadł na łóżku. Przyłożył mi z tyłu głowy mokry ręcznik i wręczył chusteczkę.
                - Dmuchaj – mruknął, gdy posłałem mu pełnie niezrozumienia spojrzenie. Ale zrobiłem to, chociaż napierdzielało bardziej niż łeb wcześniej.
                Dopiero po chwili krwotok ustąpił, co przyjąłem z wielkim westchnieniem ulgi. Jeszcze trochę i naprawdę popadłbym w jakąś paranoję.
                Dupek posprzątał wszystko i jakby w ramach kolejnych przeprosin, przyniósł mi jakąś mrożonkę, żebym przyłożył sobie do nosa. Co by nie było, każde jego działanie uważnie obserwowałem, ani na sekundę nie spuszczając z niego wściekłego spojrzenia.
                Odezwałem się dopiero, gdy już przestałem czuć nos i oddałem mu mrożonkę, żeby ją odniósł, bo praktycznie stopniała.
                - Możesz mi wytłumaczyć, o co ci w końcu chodzi?
                On jednak spojrzał się na mnie z pytaniem w oczach, opierając się o parapet, naprzeciwko mnie.
                - Czemu nie dasz mi wreszcie spokoju? – sprecyzowałem.
                Connor uniósł jedynie brew i nic nie powiedział.
                - To takie trudne odpowiedzieć na pytanie?! – wkurzyłem się. Nie, zasadniczo rzecz biorąc, to cały czas byłem wkurzony, ale miejscami się uspokajałem.
                - Chyba sam o tym dobrze wiesz – zakpił z lekkim uśmieszkiem czającym mu się na wargach. Jednak widząc moje spojrzenie, westchnął, unosząc głowę i patrząc się przez chwilę w sufit. – Powiedziałem to już wcześniej. Nie dam ci już nikogo więcej skrzywdzić.
                - Och, więc dlatego musisz się mnie czepiać przy każdej okazji i samemu to robić? – prychnąłem wściekle i podniosłem się z łóżka. – Udajesz takiego wspaniałego, a tak naprawdę, to jesteś nawet gorszy ode mnie, bo ja już przynajmniej z tego zrezygnowałem… - zamilkłem, samemu zdając sobie dopiero teraz sprawę, że tak naprawdę jest. I jakoś… nie było mi z tym… źle? Nie wiem, ale… nie brakowało mi tego. Już nie. - …a ty wciąż to wszystko kontynuujesz – wytknąłem.
                - I niby czemu mam ci wierzyć? – znowu patrzył się na mnie tak, jakby widział we mnie jakąś obrzydliwą kanalię.
                - Nie musisz – odparłem cicho. – Nie potrzebuję twojej wiary, tylko daj mi spokój – wzruszyłem bezradnie ramionami i zakładając uprzednio na siebie ubranie, które leżało nieopodal, skierowałem się do drzwi. Musiałem stąd wyjść, jeśli miałbym dłużej z nim przebywać, to…
                Nie wiedzieć czemu, jego zachowanie mnie bolało. Nie tyko w sensie fizycznym, ale też, bardziej, w tym psychicznym… Nie wiem. Nie był dla mnie nikim ważnym, ale swoim zachowaniem zdecydowanie odcisnął potężne piętno gdzieś wewnątrz mnie. Zostawił swój ślad. I nie dało się go pozbyć. Albo, co gorsza, sam już nie wiedziałem, czy w ogóle chciałem to zrobić.
                Nie zatrzymał mnie. Nic nie powiedział. Chciałem się nawet odwrócić, żeby sprawdzić, czy w ogóle za mną patrzy, ale powstrzymałem się. Zamiast tego jedynie wyprostowałem plecy i z jak najdumniejszą postawą opuściłem ten przybytek, zwany jego mieszkaniem.
                Nie zajarzyłem, nie pamiętałem dokładnie drogi jaką przebyłem do mojego domu. Jakoś przestałem się tym wszystkim interesować. Wibrującą komórkę w kieszeni spodni, wyciągnąłem dopiero w pokoju, ale nawet wtedy rzuciłem nią gdzieś w kąt. A potem poduszką. Jakimś zeszytem. Lampką. Dopiero dźwięk tłuczonego szkła jakoś przywrócił mnie do świadomości. Nie patrząc jednak w tamtą stronę, pełną teraz różnych odłamków, rzuciłem się na łóżko, szczelnie owijając się kołdrą i starając się jakoś zniknąć z tego świata.
                Kolejny dzień przywitałem jednym z pięknych, słynnych przekleństw i powoli zwlokłem się z posłania, ręką rozmasowując sobie obolały kark po paru godzinach przespanych w niewygodnej pozycji. Skierowałem się do kuchni, gdzie, na moje ogromne nieszczęście, akurat urzędowała matka.
                - Czemu nie jesteś w szkole? – pełne wyrzutu spojrzenie jakbym coś jej zrobił i jeszcze ten cholernie piskliwy głos niemal odebrały mi ostatnie chęci do życia. – Biłeś się?
                - Nie – mruknąłem, wymijając ją i sięgając do szafki po płatki, ona jednak nie mogąc znieść mojej krótkiej odpowiedzi, chwyciła mnie za ramię i odwróciła w swoją stronę.            Syknąłem głośno, wyrywając się i odchodząc kilka kroków do tyłu, rozmasowałem je.
                - Zachowuj się! Czemu nie jesteś w szkole?! – podniosła głos, wykrzywiając twarz w grymasie złości.
                - Nie twoja sprawa! –warknąłem, chwytając za płatki i wychodząc szybko z kuchni. Miałem jej serdecznie dość, choć to była raptem minuta, jak nie krócej, od kiedy ją widziałem. Co tu dużo mówić, nienawidziła mnie. Z wzajemnością zresztą. Ojciec tak samo.
                Zatrzasnąłem głośno drzwi i opadłem na łóżko, od razu wpychając sobie garść płatków do buzi. Przekręciłem się na bok, tępo wgapiając się w ścianę, w końcu decydując się na wstanie, wzięcie telefonu spośród tych wszystkim rzuconych wcześniej rzeczy i powrót. Powoli przeżuwając chrupki, beznamiętnym wzrokiem odczytywałem kolejne sms-y od Marii.
                „Łeb mnie boli L
                „Nigdy więcej…”
                „Żyjesz?”
                „Nie wierzę, że obaj przyszli”
                „Jason jest naprawdę milusi <333”
                „Jak tam Connor? :D”
                „Sete? Co jest?”
                „Hej?”
                „Obraziłeś się?”
                „Przepraszam no
L
                „Setuś…”
                „Ja im tylko napisałam, że jesteśmy na plaży i świetnie się bawimy, nic więcej”
                „Ej, no…”
                „Weź się, ileż można?”
                „No Setuś, proszę cię…”
Biorąc pod uwagę, że tego było jeszcze więcej, a mi najzwyczajniej w świecie nie chciało się tego czytać, po prostu zaznaczyłem wszystko i usunąłem. Na odpowiedź sobie poczeka najwyżej, jak będę pamiętał. To nie tak, że byłem na nią zły, bo, w sumie… nie byłem, ale… nie wiem, nie chciałem, nie…
                Nie… Nie, nie, nie. Cały czas nie.
                Cholera, nic już nie wiedziałem. Wyłączyłem telefon, żeby mnie nie irytował powiadamianiem o kolejnych wiadomościach i odłożyłem na podłogę, zaraz powracając do jedzenia.
                Beznadzieja. Jedna wielka beznadzieja.
                Nie wiem ile tak przeleżałem. Nie obchodziło mnie to. A jak tylko któreś z tych pseudo rodziców wchodziło mi do pokoju i próbowało coś ode mnie wydusić, to tylko mocniej owijałem się kołdrą, leżąc do nich plecami.
                A potem nastał kolejny dzień. Ubrania, które miałem na sobie przez cały czas bez przerwy zaczynały już powoli śmierdzieć, ale co mi tam. I tak nikt mnie nie zobaczy, po co mam w ogóle się ruszać. Mógłbym być amebą, na jedno wychodzi. Amebą pijącą wodę. Nic więcej.

                Nie zareagowałem, gdy ktoś ponownie wszedł mi do pokoju. Wciąż leżałem w totalnym bezruchu.
                Nawet wtedy, gdy czyjaś dłoń spoczęła na moim biednym ramieniu, potrząsając nim lekko.
                - Ej, żyjesz? – cichy głos, zza mnie jasno dał mi do zrozumienia, że mam do czynienia z Marią. – Setuś…
                - Wyjdź – wychrypiałem cicho, nie patrząc na nią. Nigdzie nie patrzyłem. Przed siebie, ale nic nie widziałem.
                - Weź się w garść… - dobiegł mnie drugi, niestety naprawdę znajomy głos.
                - Wyjdźcie! Oboje! – trudno byłoby to przyrównać do wrzasku, ale tak czy siak uniosłem się. W przenośni. Bo w praktyce, to jedynie naciągnąłem sobie kołdrę na głowę i tak próbowałem doczekać się tego upragnionego dźwięku zamykanych drzwi, ale nic takiego nie nadeszło.
                - Setuś… - jej cichy, płaczliwy ton wystarczał, żebym zdołał sobie wyobrazić jak teraz wygląda. I spowodować u mnie wyrzuty sumienia, a to było ostatnie, czego pragnąłem. Nie chciałem jej krzywdzić. Nie chciałem już czuć. Nic. Niczego nie chciałem.
                - Ja z nim porozmawiam, wróć do domu.
                - Ale…
                - Naprawdę.
                Przez chwilę panowała cisza, jednak po paru sekundach dobiegło mnie jej ciche „dobra” i trzask drzwi. Szkoda, że on też nie wyszedł.
                - Ej… - zaczął, ale ja nie miałem najmniejszego zamiaru się odzywać. – Naprawdę masz zamiar się tak zachowywać? Ile ty masz lat?
                Nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi, podszedł do łóżka i jednym, mocnym szarpnięciem, zerwał ze mnie kołdrę i odrzucił ją na podłogę. Och, oczywiście. Przecież to było jasne, że nawet w czymś takim musiał być silniejszy i wygrać. Pieprzony zwycięzca.
                Przewrócił mnie z boku na plecy i starał się zwrócić na siebie moje spojrzenie, ale uparcie wpatrywałem się w sufit. Z pewnym zaskoczeniem zarejestrował, że wciąż miałem na sobie te same ubrania, w których od niego wyszedłem.
                - Uspokój się, dobra? – jakby to, co mówił miało jakikolwiek sens… Przecież byłem nawet bardziej niż spokojny, czego do cholery ode mnie chciał, w moim własnym domu na dodatek?! – Będziesz się teraz załamywał, czy jak? Jesteś kurwa ciotą?
                - Odwal się – wyszeptałem cicho, drżącym głosem. Dlaczego nie mógł po prostu wyjść? Czemu nie chciał dać mi spokoju?
                - Ogarnij się! – chwycił mnie za ramiona i mocno potrząsnął. A ja? Machnąłem w jego stronę bezradnie ręką, nie mając nawet siły na nic więcej. Nawet na jakiekolwiek szarpanie.
                - Proszę bardzo! Pobij mnie, zabij, czy co tam kurna chcesz, na tym ci przecież zależało! – wydusiłem z siebie, rzucając w niego wściekłe spojrzenie, ale zaraz odwracając głowę i zagryzając mocno wargi, niemal do krwi. Czułem jak oczy w dość niepokojąco szybkim tempie napełniały mi się łzami, ale nie chciałem dać im ujścia, póki on nie wyjdzie.
                - Ale…
                - Tak, jestem ciotą! Gratulacje, dopiąłeś swego! Więc wyjdź już wreszcie i daj mi spokój! – krzyknąłem ostatkiem sił, przecierając oczy dłonią i wgryzając się w nią mocno, żeby nie zacząć szlochać. Znowu odwróciłem się na bok i podkuliłem, zaciskając mocno oczy.
                - Co… nie, ja nie… - jego ton jakby złagodniał, ale w cholerę by to. Pewnie zaraz znowu coś wymyśli, a ja już nie dawałem rady.  Znowu starał się mnie odwrócić, ale tym razem się nie dawałem. – Sete… - zesztywniałem cały na dźwięk mojego imienia. To chyba pierwszy raz, jak się do mnie zwrócił… I skorzystał z okazji, żeby znowu być ze mną twarzą w twarz.
                - Daj… mi… spokój… Czego jeszcze chcesz? – zapytałem rozpaczliwym tonem, już nawet nie ukrywając tego wszystkiego. Płakałem. Trudno.
                Jedynie nie pasowało mi tu jego spojrzenie. Bo… jakoś wcześniej nigdy tak mi się nie przyglądał. Nie tak… łagodnie. Zawsze, przecież patrzył się jakbym był ostatnim śmieciem, sam to zresztą mówił, a teraz nagle co? Zmiana?
                Sięgnął delikatnie dłonią do mojego policzka, kładąc ją na nim i nachylił się.
                Nachylił się na tyle mocno, żeby sięgnąć moich ust. Do samego końca nie spuszczając ze mnie wzroku. Pocałował mnie. Na tyle delikatnie, że zdawało się to być raptem muśnięcie.
                Nie pasowało mi to. Nie pasowała mi ta sytuacja.
                - Dlaczego się mną bawisz? – wyszeptałem cicho, a nasze wargi dotykały się przy każdym wypowiadanym słowie.
                - Nie bawię się – odparł równie cicho i tym razem zamykając oczy, ponowił pocałunek, mocniej naciskając na moje usta. Szczerze mówiąc, nie miałem bladego pojęcia, co się właśnie działo. Nie mogłem w to uwierzyć.
                Ale starałem się to odwzajemnić. Cała moja pewność siebie gdzieś uleciała. Ha. To akurat wydarzyło się już dawno temu, ale teraz… Gdzie zawsze myślałem, że jestem praktycznie mistrzem, on się pojawił i znowu…
                Znowu.
                Odepchnąłem go, przecierając usta dłonią i odsuwając się trochę do tyłu, choć nie miałem zbyt wiele miejsca i jedynie oparłem się o ścianę. Złość we mnie wezbrała.
                - To twój plan, tak?! Wciąż będziesz się mścić? Czemu nie możesz w końcu dać mi spokoju?!
                - Co… - wydawał się szczerze zaskoczony, ale nie wierzyłem w to. Zbyt wiele razy zdążyłem się już nabrać.
                - Nie będziesz zadowolony dopóki sam nie zdechnę, ta?!
                - Skąd ty…
                - Czego jeszcze chcesz? Jesteś lepszy, okej?! Przyznaję to!
                - Ale…
                - Wyjdź! Nie chcę na ciebie patrzeć! – nie wiedział, co zrobić. Czy mnie posłuchać, czy jednak tkwić przy swoim.
                - Coś ty znowu wymyślił? – oho, wkurzył się.
                - Ja? Ja?! To ty znowu musisz udowodnić, jaki to nie jesteś super lepszy! – wyrzuciłem z siebie z prędkością armaty. Kto by pomyślał, że jeszcze znajdę na to jakieś siły.
                - Niczego nie udowadniam!
                - Nie, wcale! – zakpiłem.
                - Skaranie boskie…  - przewrócił oczami. Chwycił mnie za koszulkę, przyciągając do siebie i oparł swoje czoło o moje. – Niczego nie udowadniam, okej? – powtórzył. – Ani się nie mszczę.
                Tkwiliśmy w tej pozycji, dopóki nie mruknąłem ugodowego „ok”, ale i tak nie spuściłem z niego podejrzliwego spojrzenia.
                Westchnął. – Wiem, co sobie myślisz, ale naprawdę nie mam złych intencji.
                - O, i nagle, po tym wszystkim, mam ci uwierzyć?
                - Uwierzysz – spojrzał się na mnie pewnym wzrokiem. I byłby patrzył dalej, gdyby nie jego dzwoniący telefon. – Więc do jutra.
                Wątpię. Szczerze wątpię.
                Odprowadziłem go wzrokiem do drzwi, a potem zsunąłem się, opadając na plecy. Dotknąłem palcami ust, jakby nie mogąc uwierzyć, że naprawdę mnie… pocałował. Oblizałem się nawet, chcąc zobaczyć, czy poczuję jakoś jego smak, co skończyło się głośnym plaśnięciem dłonią w czoło. Naprawdę muszę się ogarnąć.
                Ale…
                Nie wiem, bałem się. Co jeśli naprawdę zamierza teraz udawać? Tak jak ja z jego siostrą? Czy nie byłoby łatwiej, gdyby po prostu sprał mnie na kwaśne jabłko i tyle? Po co tyle trudu.
                Chociaż… To może bardziej zaboleć.
                I on o tym wie.
                A ja, przecież, nie jestem nawet gejem.

sobota, 20 czerwca 2015

Rozdział 3

                Dziękuję Wam za wszystkie komentarze! To naprawdę miłe, kiedy wiem, że opowiadanie Wam się podoba! :)

                Podświadomie czułem, że… potrzebuję kogoś. Chciałem, żeby ktoś tu przyszedł. Do mnie. Dla mnie. Zamiast tego jedynie brodziłem w wodzie. Trząsłem się jak galareta, byłem świadomy, że jeszcze trochę i naprawdę grozi mi jakieś odmrożenie, ale uparcie brnąłem przed siebie. Nie chciałem się utopić, nie chciałem umierać. Jedynie… ukryć się jakoś. Zniknąć. Zobaczyć, sprawdzić, czy ktokolwiek się przejmie. A jeśli nie? Czy to by nie oznaczało, że zawiodłem jako człowiek? Bo nie jestem potworem!
                Mocny wiatr zawiał, wprawiając w ruch kosmyki moich włosów. Dłonie trzymałem na tafli wody, przynajmniej w chwili, kiedy nie pojawiały się maleńkie fale. W jakiś dziwny sposób, rozkoszowałem się tym zimnem. Było nieprzyjemniej, ale ta cisza, ten spokój…  Woda była taka… odpowiednia. Dla mnie. Czasami spokojna, czasem porywcza, przejrzysta, niekiedy brudna, pełna różnych rzeczy w głębinach.
                Byłoby dobrze tak czasem odpocząć. Po prostu położyć się na wodzie i płynąć bez celu. Oddać się siłom natury. Nie myśleć bez przerwy o nim, o jego słowach, o tej marnej rodzinie jaką praktycznie stanowili tylko rodzice. Nie myśleć o sobie, tylko patrzeć przed siebie, w niebo, w coś niewyobrażalnego. Ludzie tego nie doceniali, prawda?
                Od dłuższego czasu bolało mnie już gardło. Być może to skutek marznięcia tutaj. Na pewno. Pochorowałem się, ale… może to i dobrze? Nie będę musiał iść do szkoły i go widzieć. Odpocznę. Od wszystkich. Tylko muszę jednak znaleźć jakieś nie zagrażające zdrowiu miejsce. Ale takiego nie ma. Nie ma miejsca, gdzie nie ma ludzi. Gdzie ma się spokój.
                Spojrzałem na ledwo widoczną dłoń zanurzoną w wodzie. Wydawała się być taka zmienna. Raz dłuższa, raz szersza. Przybierająca różne kształty niemające wiele wspólnego z rzeczywistością. Zupełnie jak ja.
                Zaśmiałem się cicho, choć nie było w tym słychać ani grama wesołości.
                Fakt faktem jest, że koniec końców, żyję na ziemi, na powietrzu. To nie woda, nie powinienem się zmieniać.
                I, od kiedy zacząłem tak poważnie o tym wszystkim myśleć? Od jego słów, oczywiście. Pytanie, dlaczego miały one na mnie aż taki wpływ. Jak nigdy. Nigdy nikt mi nie powiedział, że robię źle, coś niewłaściwego, niemoralnego… On jedyny się wyróżnił, więc może to dlatego? Tylko dlatego, że jest wyjątkiem? Jako jedyny się postawił. A ja… chciałem się kłócić, sprzeczać, sprawiać, że znowu będzie wściekły, znowu mi to wszystko wyrzuci, znowu mnie… zrani…
                Nie jestem masochistą, nie widzę tak siebie, nie lubię bólu. Chyba…
                Pytania to odwieczny problem w moim życiu, choć wcześniej dotyczyły głównie tego, kogo miałbym udawać. A nie natury czysto filozoficznej, czy jeszcze czego…
                Wnioski do jakich dochodzę, przerażają mnie. Wychodzi, że lepiej byłoby nie myśleć. Trudno jednak tego nie robić, gdy wokół nie ma już nic na czym można by było się skupić. Chciałbym przestać. Po prostu stać i nic. Nic więcej.

                Nie wiem, o której wróciłem do domu. Gdzieś nad ranem, gdy byłem już całkowicie zakatarzony i co chwilę kaszlałem. Matka tylko obrzuciła mnie krytycznym spojrzeniem, dała jakiś syrop i kazała kłaść się do łóżka, co niezwłocznie uczyniłem. Myślałem, że nie zasnę, że to wszystko tak mnie przytłoczyło, iż nie zejdzie nawet zmrużyć oka, ale gdy tylko opadłem na miękki materac i przykryłem się kołdrą, natychmiast odleciałem.
               
                Chyba nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że czułem się jakbym umierał. Dosłownie. Gorączka niemal parzyła całe moje ciało, a kaszel wyduszał ostatni oddech. Dusiłem się, oczy łzawiły mi od tego wszystkiego i naprawdę czułem się jak w piekle, błagając w myślach kogokolwiek o litość. Naprawdę, tak przyjdzie mi umrzeć? We własnym łóżku?
                Przynajmniej zaznałem wcześniej spokoju. Nie żałuję tej nocy spędzonej w wodzie. Nawet jeśli teraz to odpokutuję. Wtedy czułem się prawie… szczęśliwy. Pusty, ale czułem, że jeszcze trochę i naprawdę zdobędę to, czego pragnę. Nawet jeśli jeszcze nie wiem, co to właściwie jest.
                Może powinienem spisać testament? Tylko komu miałbym coś oddać? Co właściwie jak i tak niewiele mam? No, niewiele specjalnie cennego, ot tylko laptop, radio, telewizor i tak dalej, i tak dalej… Nic szczególnie ważnego, co warto byłoby przechowywać raczej nie mam, więc cóż, mogę umrzeć spokojnie bez zamartwiania się o typowo papierkową robotę.

                Dopiero po trzech dniach, kiedy nastał już weekend, poczułem się zgoła lepiej. Na tyle, żeby spokojnie wstać z łóżka bez zataczania się i obijania o wszystko, co popadnie. Rodziców nie było, bo akurat wypadło im jakieś ważne spotkanie w innym mieście. Ha. I to by było na tyle, jeśli chodzi o jakieś stałe zamieszkanie. Przecież i tak cały czas będą musieli gdzieś wyjeżdżać, więc zamieszkiwanie tu na siłę nie miało większego sensu.
                Zszedłem na parter, poprawiając narzucony na siebie koc, w idealnym momencie, żeby otworzyć komuś drzwi, bo właśnie zadzwonił. Przekląłem fakt braku judasza, żeby przez niego wyjrzeć i zobaczyć, kogo zawiało na te cenne progi.
                Uchyliłem lekko drzwi, zastając za nimi Jasona. Zamrugałem szybko niedowierzając własnemu wzrokowi.
                - Co… ty tu robisz? – wychrypiałem, zaraz odchrząkając, żeby głos powrócił do normalnego stanu.
                - Cześć – posłał mi lekki uśmiech wyglądając zza szpary jaką utworzyłem pomiędzy drzwiami a futryną. – Nauczyciele się martwili, że nie było cię przez ostatnie dwa dni w szkole, więc jakoś udało mi się uporać ze wszystkim i przyjść ci pomóc… - zawahał się. – Oczywiście, jeśli to nie problem…
                - A… nie! – otworzyłem zamaszyście drzwi, po ogarnięciu, że rozmowa w ten sposób raczej nie należy do najnormalniejszych. Przy tym nagłym ruchu, koc spadł mi z ramion, więc szybko się schyliłem, w myślach wyklinając podejrzane ciepło na policzkach. – Wchodź, proszę.
                - Dzięki – powiedział, wchodząc do środka i rozglądając się wokół.
                - Chodź do salonu – mruknąłem, zamykając drzwi i sam ruszając do wspomnianego pomieszczenia. – Chcesz coś do picia?
                - Wodę, dzięki – usiadł na kanapie, stawiając przed sobą plecak i wyciągając jakieś zeszyty. Zawiesiłem się na chwilę, patrząc na niego, ale po chwili wróciłem do rzeczywistości i poszedłem mu nalać tę szklankę.
                Jaki grzeczny, kurde! Ale, mimo to, ciągle mam wrażenie jakby wypalał mi dziurę w plecach, gdy tylko się do niego odwracałem. To było dość niepokojące. Mam nadzieję, że nic nie kombinuje. Tak, wiem, jestem hipokrytą, ale kogo to obchodzi.
                Obmyłem szybko twarz zimną wodą, chcąc, tak jak tylko to możliwe, zniweczyć te podłe rumieńce.  I nalałem mu kranówy. Niech ma za swoje! Nikt mi, kurde, nie będzie gapił się bezkarnie na moje szlachetne plecy!
                - Proszę – rzekłem, stawiając przed nim szklankę na stoliku, tuż obok zeszytów.
                - Dzięki – jego wzrok dokładnie śledził każdy mój ruch, więc nie chcąc narazić się na jakieś większe wpadki, siadłem od razu obok, mocniej owijając się kocem. – Dasz radę się dzisiaj uczyć? Wyglądasz na trochę chorego – czyżby usłyszał w jego głosie troskę?
                - Prawie wyzdrowiałem.
                Nie wyglądał na przekonanego, ale wzruszył tylko ramionami, sięgając po pierwszy z brzegu zeszyt i od razu zaczynając tłumaczyć jakieś zawiłe zagadnienia, co rusz sprawdzając, czy aby na pewno go słucham i rozumiem, gdyż samo moje potakiwanie najwyraźniej nie było dość zrozumiałe. Do diabła z takimi ludźmi!
                Po dobrych trzech godzinach, kiedy mój mózg po pierwszym kwadransie powiedział „pa pa!” i wypierdzielił w podskokach do Meksyku, oraz wypitej szklance wody, gdyż nie zaoferowałem mu kolejnej – ha, niech cierpi – głowa pulsowała mi tępym bólem jakbym wcześniej urządził w niej jakieś libacje i miałem serdecznie dość wszystkiego.
                - I to by chyba było na tyle – podsumował wyraźnie zadowolony z siebie. – Nie sądziłem, że tak szybko się z tym uwiniemy, choć może trzeba będzie jeszcze powtórzyć niektóre fragmenty… - widząc moją cierpiętniczą minę, dodał: - … ale jesteśmy znacznie bliżej niż dalej końca, więc nie masz co się martwić – uśmiechnął się pokrzepiająco, choć coś w jego oczach nie pozwalało mi uwierzyć, że mówił to całkowicie szczerze. -  Twoich rodziców nie ma w domu?
                - Są na delegacji – mruknąłem cicho, odchylając głowę na oparcie i przymykając oczy.
                Nic nie odpowiedział, więc bardzo, ale to bardzo nie chcąc, zmusiłem się do ponownego otwarcia ich i spojrzenia na niego. Przygryzł lekko dolną wargę, wyglądając jakby chciał o coś zapytać, ale nie wiedział czy powinien. Skupiłem się na jego twarzy, nie mając nic ciekawszego do oglądania. Poprawił okulary, nawiązując ze mną kontakt wzrokowy i, po dobrych paru minutach ciszy, w końcu się odezwał.
                - Wiesz… jesteś nieco inny niż w szkole – stwierdził, niby z pozoru najnormalniejszy na świecie fakt, ale jednak wywołując u mnie niechciany dreszcz, który jasno sugerował, że nie jest dobrze. Od razu, przez pustą teraz półkulę, przemknęły mi wszystkie możliwości, co może dalej powiedzieć, a jak ja miałbym odpowiedzieć. Domyślił się prawdy? Chyba nie bardzo. No, ale jeśli tamten dupek coś mu powiedział? Wtedy mam przerypane, delikatnie mówiąc. Cóż, miałem do wyboru opcje, albo się przyznać, albo jakoś uniknąć szczerej odpowiedzi. No, więc jasne, że wybrałem to drugie.
                - Różni ludzie zachowują się inaczej w zależności od środowiska – mruknąłem wymijająco, a ten pokiwał głową na znak, że rozumie.
                - Nie jesteś już taki nieśmiały – sprecyzował dokładniej co chciał wcześniej powiedzieć, jednocześnie przysuwając się nieco do mnie. – Mam nadzieję, że nie wywarłem na tobie wcześniej złego wrażenia, kiedy do mnie przyszedłeś – zaśmiał się zakłopotany, przeczesując palcami jednej dłoni włosy. – W porównaniu z twoim domem, moje mieszkanie wypada… blado.
                Nie wiedziałem, czy mam dalej słuchać jego gadaniny, czy zaprzeczyć, czy cokolwiek. Jedynie wciąż patrzyłem się na niego, jak w idiotyczny sposób próbuje się tłumaczyć ze swojej cuchnącej rudery. No, za odszkodowanie za spore szkody w mojej psychice po zobaczeniu tego wszystkiego i, co gorsza, przebywania w takim okropnym miejscu, to on mi raczej nie zapłaci, ale zawsze może się tłumaczyć. I, choć nie lubię bezsensownego bredzenia, tak pewna część mnie delektuje się tym, kiedy ktoś czuje się gorszy ode mnie. Co nie jest takie trudne, więc… przez większość czasu powinienem być nawet szczęśliwy. W pewnym sensie, nawet tak jest, ale wciąż mi czego brakuje.
                - Nie przejmuj się tym, nie zwróciłem na to większej uwagi – powiedziałem coś, co mnie samego cholernie zdziwiło. Nie, żeby kłamanie było czymś nowym, bo nie jest, ale pocieszanie drugiego człowieka? Chyba naprawdę jest ze mną źle.
                Jason ponownie zamilkł, wlepiając we mnie spojrzenie i, być może, zastanawiając się, co jeszcze powiedzieć.  W pewnym momencie, w pomieszczeniu rozległ się głośny dzwonek telefonu, który z całą pewnością nie był mi znajomy. Dupek aż podskoczył z zaskoczenia i, po rzuceniu mi uprzednio przepraszającego spojrzenia, sięgnął do kieszeni wyciągając  stary model Nokii i odbierając połączenie. Nie miałem pojęcia, że ktokolwiek jeszcze w tych czasach używa tych… cegieł.
                - Tak? …dobra – szybki rzut okiem na wiszący zegar. – Za jakiś kwadrans… tak, jasne… do zobaczenia – skończył rozmowę. – Przepraszam, ale muszę już iść, spotkamy się jeszcze kiedy indziej.
                - Mhm – mruknąłem na potwierdzenie, powoli podnosząc się z kanapy, przeklinając pulsujący ból w głowie, który dodatkowo powodował zawroty i jakimś cudem dowlokłem się do drzwi frontowych. Nie będę ukrywał, że nieco zezłościło mnie, iż odebrał ten telefon. W końcu, powinien zwracać uwagę tylko i wyłącznie na moją osobę, a już tym bardziej, szczególnie, że był w moim domu! A nie, kurde, jest na czyjeś zawołanie! Pewnie dla tego kogoś zrezygnował z uczenia mnie wcześniej!
                - To… do poniedziałku – przystanął w drzwiach, poprawiając plecak na ramieniu. Kiwnąłem mu jedynie głową i położyłem rękę na klamce, chcąc już je zamknąć, ale wciąż stał w progu, wpatrując się we mnie. Uniosłem nieco brew, czekając, aż coś powie, ale chyba się na to nie zapowiadało.  W końcu, nie mogąc już wytrzymać tej niezręcznej ciszy, postanowiłem się odezwać i mieć go już z głowy.
                - Spieszyłeś się – mruknąłem, a ten drgnął jakby wyrwany z amoku.
                - Ach… tak… to cześć – załomotał się nieco, ale kiwnął mi głową i odwrócił się na pięcie, biegnąc w tylko sobie znanym kierunku.
                Zamknąłem drzwi, z westchnieniem opierając o nie czoło i przymykając oczy. Z całą pewnością, teraźniejsza sytuacja za cholerę mi się nie podobała. Dlaczego musiałem nagle zacząć, aż tyle o tym wszystkim myśleć? Wcześniej, przecież dawałem sobie spokojnie radę, a tu „bum!”, parę słów tamtego dupka i już, kurna, armagedon w mojej głowie.
                Wprawdzie, nie chcąc tracić oparcia, ale woląc się położyć na łóżku, oderwałem się od drzwi, ruszając powoli w stronę pokoju. Nieznośne pulsowanie w głowie nie dawało mi spokoju. Miałem dość. Nie dość, że wcześniej byłem cholernie zmęczony od ciągłego myślenia, to jeszcze potem musiałem zakuwać te wszystkie bzdurne bzdety. Przecież w tym tempie, to ja wyzionę ducha i nie będzie już drugiej tak wspaniałej osoby na świecie jak ja!
                Z uczuciem ogromnej ulgi walnąłem się na łóżko, od razu przewracając się na plecy i wlepiając spojrzenie w sufit.
                Co tu się porobiło…
                Choć udało mi się zapaść w sen, to jednak to jedno, przeklęte zdanie wciąż mnie prześladowało, Nie dziwne więc, że obudziłem się praktycznie cały spocony i ledwo łapałem oddech. Miałem ochotę go zabić, wypatroszyć i cholera wie co jeszcze, ale z całą pewnością zasługiwał w tej chwili na cholerne cierpienie! Szczególnie za to, że teraz to ja to wszystko przeżywam!
                Całą niedzielę praktycznie przeleżałem w łóżku. Czasami wstając jedynie po jakieś picie czy jedzenie. Wciąż mnie to wszystko cholernie przytłaczało.
                Nie zdziwiłem się nawet, kiedy w poniedziałek obudziłem się równie zmęczony. Tylko siłą woli zwlokłem się z łóżka, choć i ona była niezwykle słaba. Niechętnie wykonałem wszystkie podstawowe czynności, nie patrząc nawet na siebie w lustrze, gdyż to, co bym w nim prawdopodobnie zobaczył, mogłoby mnie jedynie jeszcze bardziej wkurzyć. A chociaż nerwy chciałem mieć całe.
                Cóż, teoretycznie mogłem zostać w domu i mieć spokój od tych wszystkich ludzi. Szczególnie od pewnej dwójki, ale… w jakiś durny sposób możliwość zobaczenia jednego i drugiego w pewien sposób mnie ekscytowała. Byłem ciekaw, czy coś powiedzą, czy coś zrobią. W końcu, do szkoły od zawsze chodziłem tylko i wyłącznie po to, żeby odgrywać różne scenki. Z całą pewnością, nie po to, żeby zdobyć nic niewartą wiedzę.
                Wciąż lekko kaszlałem, ale było to na tyle rzadkie, że nie przejmowałem się braniem jakiś leków po śniadaniu i po prostu wyszedłem z domu, z plecakiem „wypchanym” dwoma czy trzema zeszytami i jakimiś długopisami. Książek nie brałem, bo czemu niby miałbym szkodzić swojemu kręgosłupowi przez czyjeś „widzimisię”?
                 Z racji, że, co było do mnie naprawdę niepodobne, wyszedłem dość wcześnie, postanowiłem udać się piechotą do tego wstrętnego przybytku. Przynajmniej nie było za zimno ani za gorąco.

                Dowlokłem się do ławki, na parę minut przed dzwonkiem, z zaskoczeniem zauważając siedzącego już przy niej Jasona. Chyba pierwszy odkąd tu jestem, się nie spóźnił. No, chyba że to wcześniej było tylko przypadkiem, ale cholera go już tam wie.
                - Cześć – uniósł na mnie wzrok znad książki. Wykrzywiłem wargi w grymas uśmiechu i kładąc plecak na podłodze, usiadłem na krześle obok. – Lepiej się już czujesz?
                - Trochę – mruknąłem, wzruszając ramionami. Ten tylko kiwnął głową i wrócił do czytania, najprawdopodobniej, podręcznika.
                Domyśliłem się raczej, że konwersacja z nim nie będzie miała już raczej przebiegu i skupiłem się na ludziach dookoła. Wciąż było trochę czasu do rozpoczęcia lekcji, więc zastanawiałem się czy do kogoś jakoś nie spróbować zagadać, gdy wnet problem sam się rozwiązał pod postacią niskiej, szczupłej dziewczyny, z długimi brązowymi włosami i oczami w kolorze lekko zmatowiałej zieleni.
                - Cześć, Sete – uśmiechnęła się nieśmiało, zakładając kosmyk włosów za ucho. – Jestem Maria.
                - Cześć – odpowiedziałem, bez większego zainteresowania, ale udając, że jest wręcz przeciwnie. Nie było po co się przedstawiać, skoro już znała moje imię.
                - Chciałam się zapytać, czy może, oczywiście nie musisz, ale może chciałbyś gdzieś ze mną wyjść po szkole? – im więcej, tym ciszej mówiła, tak że pod koniec wręcz musiałem się do niej nachylić, żeby cokolwiek zrozumieć.
                W sumie, co mi szkodziło? Skoro z mojego planu, najprawdopodobniej nici, to co zaszkodzi w takim wypadku zainteresować się kimś innym? Kimś, kto z własnej woli jeszcze się do mnie podwala? Co mi szkodzi?
                - Jasne – kiwnąłem głową, a ta się zarumieniła, mruknęła ciche „dzięki!” i pobiegła w stronę swojej ławki, zdążając na parę sekund przed nauczycielem.
                Rozejrzałem się po klasie, wyłapując pojedyncze, ciekawskie spojrzenia kierowane w moją stronę, jednak nie przejmując się nimi zbytnio. W końcu, przynajmniej może teraz będzie się coś ciekawszego działo.
                Z zamyślenia wyrwało mnie dopiero szturchnięcie w żebra przez tego dupka. Powstrzymałem się od rzucenia mu urażonego spojrzenia, jedynie masując obolałe miejsce i jasno wyrażając, że mnie to zabolało. Kiwnął mi głową w stronę kartki, która leżała praktycznie przede mną, więc nie zastanawiając się wielce, sięgnąłem po nią.
                „Będziecie się spotykać?” – uniosłem lekko brwi, spoglądając na niego, ale ten nie wykonał żadnego ruchu, czekając na moją odpowiedź.
                „Nie wiem” – odpisałem mu więc, przesuwając kartkę w jego stronę. Przeczytał szybko treść, marszcząc brwi i zaraz bazgrząc coś, żeby znowu mi ją podsunąć.
                „A podoba ci się?”
                „Dlaczego o to pytasz?”
               
Bo to dobra dziewczyna. Nie baw się nią.”
               
No, teraz to przesadził. Spojrzałem na niego urażony, bez patrzenia odpowiadając mu na kartce.
                „Coś sugerujesz?”
                Odpowiedział mi czujnym spojrzeniem, przez chwilę namyślając się nad, albo pytaniem, albo odpowiedzią.
                „Jedynie nie chcę, żebyś ją zranił.”
                „To tobie się podoba, prawda?” -
 zapytałem domyślnie. Przecież nikt normalny w ten sposób się nie pyta, a już na pewno nie prosi o jakieś durnowate błahostki.
                Oczekiwałem, że zaraz znowu przesunie kartkę w moją stronę, jednak tylko zacisnął wargi i zgniótł ją w dłoni. Ha! Odpowiedź nasuwała się sama! Tylko idiota by się nie domyślił. No i proszę, idiota stał się jeszcze większym idiotą niż wcześniej.
                Mimowolnie, na twarz wkradł mi się kpiący uśmieszek, który zaraz jednak ukryłem pod pozornie beznamiętną miną. W każdym razie, to jego zakochanie można by jakoś wykorzystać, jak już będę czegoś potrzebował… To mi się podoba.
                Wyprostowałem się na krześle, spoglądając przed siebie i nawiązując przypadkowy kontakt wzrokowy z… jaśnie panem „mam popierdolone w głowie” . Od razu przypomniały mi się jego słowa, a humor uleciał jak makiem zasiał. Momentalnie jakby zrobiło mi się słabo, ale trzymałem się, próbując nic po sobie nie dać poznać.
                - Zbladłeś – usłyszałem z boku. Czyli się nie udało. Nawet mnie to nie dziwi. 
                Wzruszyłem ramionami, powoli wypuszczając powietrze ustami. Jakoś trudno mi było zerwać kontakt wzrokowy z dupkiem numer dwa.
                - Nic mi nie jest – dopiero po chwili byłem zdolny odpowiedzieć, w kieszeniach spodni ukrywając drżące dłonie, które to raz zaciskałem, raz rozluźniałem.
                Czułem na sobie spojrzenie obojga… nie, trojga. Jeszcze ta dziewczyna. Boże, może nawet więcej, w końcu byłem tu nowy, pewnie wszyscy się na mnie patrzyli.
                Jakby, kurna, nikt nie mógł dać mi spokoju, tylko wszyscy się nagle zebrali, żeby się nade mną pastwić! Nie no, ja rozumiem, że patrzenie na mnie pewnie przynosi dłuższe życie, zwalcza choroby i tak dalej, ale bez przesady! Nawet tacy ludzie jak ja, potrzebują czasem odpocząć! A coś nie czuję, żeby ten weekend coś mi dał, a właściwie sama niedziela…
                Praktycznie miałem ochotę upaść na kolana i dziękować komukolwiek tam na górze, gdy w końcu usłyszałem upragniony dźwięk dzwonka. Nie przejmując się nikim, od razu chwyciłem plecak, zarzucając go sobie na ramię i popędziłem w kierunku najbliższej toalety.
                Niemal padając na zawał, gdy tylko zobaczyłem jej wnętrze, wychyliłem się jeszcze na korytarz zaczerpując tyle „świeżego” powietrza ile się dało i wszedłem do środka, nie skupiając się ani na tych wszystkich żółto-zielono czy nawet czerwonych plamach. Podszedłem do umywalki, chcąc przemyć twarz wodą, ale po tym, jak wytrysnęła teoretycznie przezroczysta, ale jednak trochę żółtawa ciecz, zrezygnowałem z tego planu. Zakręciłem kurek, decydując się na wyjście z tego diabelskiego pomieszczenia ponaznaczanego dodatkowo różnymi plamami pleśni… Czy oni mieli jakiekolwiek kontrole czystości?! Sprzątaczki kurna?! W żadnej wcześniejszej szkole nie było czegoś tak… okropnego! A i to słowo, to zdecydowanie za mało, żeby oddać całą obrzydliwość tego wstrętnego pomieszczenia.
                Jednak, gdy byłem już przy drzwiach, ktoś je pchnął, wchodząc do środka, a tym ktosiem okazał się oczywiście nikt inny jak…
                Oczywiście, dupek numer dwa!
                - Tak myślałem – powiedział jakby do siebie, zamykając drzwi i z całą pewnością w najbliższych paru sekundach nie chcąc mnie wypuścić. A, że powietrze w płucach praktycznie całkowicie mi skończyło, zmuszony byłem wziąć oddech tego stężałego smrodu, co wywołało u mnie niechciany kaszel.
                Pchnął mnie w klatkę piersiową na ścianę, spoglądając na mnie z góry.
                - Znalazłeś sobie kolejną ofiarę? – warknął.
                Odepchnąłem go, próbując odejść od ściany, która podejrzanie się kleiła i przyprawiała mnie o odruch wymiotny, ale ten się tylko jeszcze bardziej wkurzył i przycisnął mnie do niej podobnie, dłonią chwytając mnie za koszulkę i zaciskając ją w pięści. – No, gadaj!
                - Nie! – niemalże pisnąłem, wciąż próbując się jakoś wyswobodzić, ale praktycznie nie dawałem rady.
                - Więc zostaw ją w spokoju!
                - Rany, co wy wszyscy z tym macie?! To ona, kurna, do mnie zagadała, nie ja! – wzburzony uniosłem ręce, żeby zaraz je opuścić.
                - Dobrze wiem, co zamierzasz i nie pozwolę ci na to – przycisnął mnie do ściany jeszcze mocniej, o ile było to w ogóle możliwe. Jego wzrok wręcz palił mnie od środka i to w bynajmniej nie w dobrym sensie.
                - Kiedy ja nic nie zamierzam – odparłem mu równie wściekłym tonem.
                - Ach tak? – zapytał kpiąco. – I może jeszcze powiesz, że będziesz delikatnym chłopaczkiem, który nie zrobi nic wbrew jej woli?
                - A nawet jeśli tak, to nic ci do tego – wierzgnąłem ponownie, jednak wciąż trzymał mnie mocno.
                - Nie pozwolę ci na kolejną ofiarę – oderwał mnie, żeby zaraz trzasnąć mną o ścianę.
                - Nie masz tu nic do gadania! – miałem go serdecznie dość, dodatkowo zaczęło mi się kręcić w głowie i lada moment czułem jakby miał zaraz wyzionąć ducha, co w sumie nie wydawało się być najgorszą opcją spośród tego wszystkiego. Jego uścisk nie malał, a mi utrudniał oddychanie, więc jeśli to potrwa jeszcze dłużej, to już niebawem wszyscy będą mogli podziwiać mój piękny nagrobek w najlepszym miejscu na cmentarzu.
                - Mam. I to więcej niż myślisz – jego wściekłe spojrzenie jasno wyrażało, że cokolwiek bym teraz nie powiedział, do niego i tak nie dotrze.
                - Po prostu mnie puść – sapnąłem cicho, czując zimny dreszcz przeszywający całe moje ciało. Byłem już o krok od popadnięcia w nicość, kiedy jakimś cudem się mnie posłuchał i puścił, w ostatniej chwili łapiąc jednak pod ramiona, gdy ugięły się pode mną nogi.
                - Co jest? – zapytał zdezorientowany, jednak nawet gdybym wiedział, to i tak nie byłem w stanie udzielić mu odpowiedzi.
                Ostrożnie, opuścił mnie na podłogę, tak żebym siadł, ale zdołałem jakoś wydusić z siebie, że muszę stąd wyjść, więc bez większego zastanowienia chwycił mnie pod plecy i nogi, podnosząc i opierając na sobie, po czym, z niemałym trudem, w końcu wyszedł z tego diabelskiego pomieszczenia. Skierował się gdzieś, ale nie miałem siły nawet, żeby trzymać oczy otwarte, więc tylko oparłem głowę o jego klatkę piersiową i próbowałem oddychać spokojnie, chcąc nie chcąc wyłapując od niego ładny zapach… perfum? Dezodorantu? Nie wiem, ale wyjątkowo mi podpasował, w ostatniej chwili opanowując się przed poproszeniem go, żeby już nigdy nie zmieniał, żeby pachniał tak zawsze.
                Źle ze mną było.
                Dopiero po jakimś czasie, prawdopodobnie też pod drzemce, dostrzegłem, że znajduję się w gabinecie pielęgniarki, której, swoją drogą, nie było. Od razu unosząc się do siadu, z ulgą przyjąłem fakt, że nie kręciło mi się w głowie, ba, czułem się niemal jak nowonarodzony. Zsunąłem nogi z łóżka, zauważając leżący plecak na podłodze. Rozejrzałem się jeszcze raz, jednak nikogo w pomieszczeniu nie było.  A z racji, że czułem się dobrze, postanowiłem wyjść.
                W sam raz na dzwonek, oznajmiający koniec lekcji. A więc idealnie, żeby wrócić do domu. Skierowałem się zatem w stronę wyjścia, w ostatniej chwili przypominając sobie o tej dziewczynie… O ile to w ogóle było jeszcze aktualne.
                No i teraz to się trochę zakłopotałem. Czekać na nią, czy nie czekać? Niby, z jednej strony, mogłem dalej udawać tego pseudo geja i po prostu mieć ją za jakąś super przyjaciółeczkę, z drugiej jednak opcja olania całkowicie tego wszystkiego wydawała się być tak kusząca…
                Poczekałem jednak, usuwając się z drogi ucieszonym uczniom, którzy mogli już wyjść na dwór czy gdziekolwiek. I, dopiero, gdy już się praktycznie poddałem i chciałem sobie pójść, ona w końcu nadeszła. A widząc mnie, lekkim biegiem pokonała ostatnie parę metrów.
                - Och, Sete! Słyszałam, że nie czułeś się za dobrze, więc…
                - W porządku, nic mi nie jest – odparłem potulnie, co było do mnie wręcz niepodobne, no ale dobra, pomińmy to milczeniem.
                - Ale… na pewno? – wbiła we mnie zmartwione spojrzenie. -  Nie chciałabym, żebyś się przemęczał, czy zmuszał, albo…
                - Na pewno – kiwnąłem głową, wykrzywiając wargi w parodii uśmiechu. -  Po prostu rano było mi trochę niedobrze, jednak teraz czuję się jak nowonarodzony – no, proszę, proszę, to chyba jedno z dłuższych zdań jakie ostatnio wypowiedziałem.
                - Dobrze… - uśmiechnęła się w odpowiedzi. Co dziwne, ale trzeba było przyznać, że jej oblicze od razu się wtedy odmieniało. Wydawała się jakoś tak… ładnieć. Nie, żeby mi się podobała, czy coś. – Przejdziemy się?
                - Jasne – odwróciłem się w kierunku wyjścia. - …ale nie znam tu za wiele miejsc, więc prowadź.
                -  Och, okej! – jej uśmiech się jeszcze bardziej poszerzył, w pewien sposób wprawiając mnie w lepszy humor. Ku mojemu zaskoczeniu, chwyciła mnie pod ramię i pociągnęła do przodu. Może jednak nie była aż taka nieśmiała, jak się na początku wydawała?
                O, z całą pewnością nie była. W ciągu krótkiej przechadzki, a potem nieco dłuższego posiedzenia w jakiejś nie za sławnej kawiarni, zdążyłem dowiedzieć się o tym, że posiada jeszcze dwie siostry, jedną młodszą, drugą starszą, ma także psa, mieszka w jakiejś kamienicy, gdzie zawsze śmierdzi szczynami, ale ponoć idzie się przyzwyczaić, lubi płatki czekoladowe i truskawkowe lody koniecznie z bitą śmietaną, co w sumie mi pokazała, zamawiając sobie okazały deser i nie szczędząc na nim grosza, w czym postąpiłem niemalże podobnie, tyle, że z czekoladowymi dodatkami. No, oprócz tego wszystkiego, to marzy sobie zrobić kurs na wózki widłowe, a potem, po jakimś dłuższym czasie prawo jazdy. I cała masa różnych innych rzeczy, które wręcz mnie przytłoczyły, ale nie wymagała, żebym jakoś szczególnie musiał to wszystko zapamiętać.
                Ku mojej uldze, nie wyciskała ze mnie informacji, co chciałem, to powiedziałem i pewnie przyjęła, że po prostu jestem bardziej milczącym typem jeśli idzie mówić o sobie. O dziwo, znaleźliśmy spore podobieństwa jeśli chodzi o słuchanie różnych rodzajów muzyki, filmów i tak dalej…
                Chyba pierwszy raz od dawna mogłem szczerze przyznać, że miło spędziłem czas w czyimś towarzystwie.
                W domu nadal nie było rodziców, jednak nie przejąłem się tym wielce. Nawet gdyby byli, to przecież i tak zwykle ze sobą nie rozmawiamy, więc co za różnica? Żadna.
                W pewien sposób, nie mogłem się już doczekać jutra. Ale to tylko i wyłącznie, żeby z nią jeszcze porozmawiać, bo wcześniej musieliśmy skończyć tylko dlatego, że zadzwoniła po nią matka. Aż żal nam się obojgu zrobiło. Była całkiem podobna do mnie. Taka moja żeńska wersja. Kto by pomyślał…
                Nie rozumiałem więc w żaden sposób, dlaczego ci dwaj tak się mnie czepili, żebym jej nie zranił i tak dalej… No, oni skutecznie psuli mi pozytywną perspektywę następnego dnia. Znowu jeden będzie się we mnie wgapiał i pisał, że nie mogę się nią zabawiać, a drugi, że nie pozwoli, żebym zrobił coś, co zamierzam.
                Choć nic nie zamierzam, o dziwo. I choć mógłbym udawać, że jest wręcz przeciwnie, żeby poobserwować sobie ich zachowanie i się w ciszy ponabijać, to jednak… nie chciało mi się. Ona była, nie sądziłem, że to kiedykolwiek o kimkolwiek powiem, ale… zbyt dobra. Zbyt jak ja. A sobie przecież nic nie zrobię.

                Nieco chętniej niż dzień wcześniej, zjawiłem się w szkole, od razu witając się z nią. Z racji, że jej koleżanki nie było, zaproponowała, żebyśmy usiedli w jednej ławce, na co, bardziej niż chętnie, przystałem, w ten sposób zgarniając zaskoczone spojrzenia dwójki dupków i w duszy śmiejąc się z nich, na głos jednak, ale cicho, śmiejąc się z jej żarcików. Powiedzieć, że się dogadywaliśmy to było zdecydowanie za mało.
                Nigdy wcześniej czas mi tak nie mknął jak w jej towarzystwie. I dopiero, gdy niestety musieliśmy się odłączyć z racji dzielonych lekcji, dopadł mnie dupek numer dwa, z łaskawości nazwijmy go już imieniem, Connor. Trzeba by było powymyślać trochę więcej przezwisk, bo ile tamten to jeszcze Casanova, tak ten to „tylko” dupek,  a to trochę za mało.
                Ponownie przygwoździł mnie do ściany, jednak po chwili przypominając sobie jak to się wcześniej skończyło, puścił mnie, nie odchodząc jednak na dalej niż krok ode mnie.
                - Czego? – warknąłem, wygładzając koszulkę. Z racji, że znajdowaliśmy się gdzieś na końcu szkoły, gdzie praktycznie nikogo nie było, mogłem sobie pozwolić na swobodne zachowanie.
                - Masz przestać – powiedział, mrużąc oczy.
                - Niby co? – spojrzałem na niego wściekle. – Mógłbyś się ode mnie odczepić, jesteś jedyną osobą, która miałaby to cokolwiek przestawać.
                Sapnął cicho, jakby ze złości.
                - Nie pogrywaj sobie ze mną.
                Spojrzałem na niego kpiąco.
                - Człowieku, nic nie robię, a ty wynajdujesz jakieś problemy i próbujesz mi wgadać, że mam z nimi do czynienia.
                - Dobrze wiem jak jest. Niejedna osoba się na tobie sparzyła.
                Przewróciłem oczyma.
                - Trudno. To przeszłość, a teraz daj mi spokój – odepchnąłem go, ale ten jakby nie zdawał się pogodzić z moimi słowami i chwycił mnie za ramię, przytrzymując w miejscu.
                - Nie pozwolę ci na to.
                - Jesteś jakiś nawiedzony, czy co? – nie wytrzymałem w końcu, ileż można?!
                - Gdybyś był normalnym człowiekiem, to nic takiego nie musiałoby mieć miejsca!
                - A co jest we mnie niby takiego nienormalnego?!
                - Pytasz poważnie? – aż prychnął z niedowierzaniem. -  Naprawdę mam zacząć wyliczać wszystkie twoje przewinienia, których było pewnie jeszcze więcej? Naprawdę śmiesz o to pytać?          - Odwal się – parsknąłem, wyrywając się z jego uścisku.
                - Dobrze wiesz, jaki jesteś – odwróciłem się, nie bacząc na jego słowa i ruszyłem w kierunku klasy, gdzie miałem mieć następne zajęcia. - …potwór.
                To jedno cholerno słowo ugodziło mnie niczym tysiące szpilek wbijających się w ciało. Zatrzymałem się.
                - Masz jakiś problem?! – miałem dość. Jeśli teraz tego nie wyjaśnię, to cholera wie, czy naprawdę nie zdechnę z tego zamartwiania się.
                Zaplótł ręce na klatce piersiowej, rzucając mi pogardliwe spojrzenie.
                - Jesteś niczym więcej, jak tylko jednym, wielkim, obrzydliwym gównem.
                Zacisnąłem wargi i nie namyślając się wielce, rzuciłem się na niego. Chciałem go uderzyć, mocno, żeby cierpiał, żeby poczuł to, co ja. Ale nie mogłem, nie potrafiłem, był silniejszy. Dał radę chwycić mnie za nadgarstki, nim w ogóle zdążyłbym choć musnąć pięściami jego twarz. – Myślisz, że siłą coś tutaj przeciwdziałasz? Że zaprzeczysz moim słowom? Jedyne, co robisz, to je potwierdzasz.
                - Kłamiesz! – warknąłem prosto w jego twarz, jednak ten się tylko sucho zaśmiał, zaraz jednak patrząc na mnie beznamiętnie. I, jak cholera, było to bardziej przerażające, niż gdy okazywał jakiekolwiek uczucia.
                - Nie pozwolę ci skrzywdzić nikogo więcej – w pewien sposób zabrzmiało to jak groźba, w pewien, jak obietnica. – Jesteś nic nie wartym potworem.
              Czułem, jak w gardle w dość szybkim tempie narasta mi ogromna gula, utrudniająca mówienie, jednak nie dałem się.
              - Nie masz prawa mi czegoś takiego mówić – wydusiłem, pod naporem jego chłodnego spojrzenia, które niemal mroziło mnie do szpiku kości.
              - Nie miałeś prawa robić tego, co zrobiłeś i co znowu zamierzasz – odparł.
              - To już nieważne, teraz niczego nie zamierzam!
              - I myślisz, że ci uwierzę? – zaśmiał się kpiąco. Cicho. Niebezpiecznie.
               Już nie wiedziałem, co robić. Ta sytuacji przyprawiała mnie niemal o zawał serca.  Chciałem, błagałem w myślach, żeby ktoś tu przyszedł i to przerwał, ale jak na złość, nikogo nie było. Bałem się na niego patrzeć. Bałem się słuchać, jego tonu i jego słów. Trzymane nadgarstki już od dłuższej chwili mnie bolały, ręce zaczęły już nawet drętwieć, ale to nie było teraz ważne.
              - Przestań – wydusiłem cicho, nawet nie próbując patrzeć mu w twarz. Spuściłem głowę.
              - I co? Poryczysz się teraz? – ilość nienawiści w jego głosie niemal mnie zabijała.
              - Wystarczy, okej? Wiem, o co ci chodzi, ale teraz już naprawdę tego nie robię, nic nie planuję…
              O dziwo, puścił mnie. Od razu wziąłem się za rozmasowywanie nadgarstków. Jednak, przerwałem, gdy chwycił mnie pod brodę i powiedział:
              - Nie wierzę ci. I nigdy nie uwierzę. Ale nie jestem taki jak ty, więc zapamiętaj sobie dobrze, będę obserwował każdy twój ruch, a spróbuj tylko kogoś skrzywdzić, to pożałujesz tego bardziej niż myślisz.
              Dopiero wtedy cofnął rękę i poszedł sobie. Sięgnąłem dłonią do podbródka chcąc dotknąć to miejsce na twarzy, gdzie, wcześniej trzymała mnie jego ręka, z niemałym zdziwieniem spostrzegając, że skóra była nieco wilgotna. A już szczególnie na policzkach. Popłakałem się? Nawet tego kompletnie nie czując?
             Już sam nie rozumiałem co się ze mną działo. Najgorsze jednak było to, że jego słowa naprawdę mnie dotykały, godziły. Głęboko.